Kuśtykał coraz dalej i coraz wolniej (choć wydawało mu się, że coraz szybciej), minął zakręt na Most Grenadierów po lewej stronie i martwą cerkiew bez kopuły po prawej. Zaczęły się miejsca, których przed wojną nie znał. Poznał je dopiero teraz, gdy czasami chodził z mamą do pracy… Trzeba było zawsze chodzić z nią do pracy, kogo to obchodzi, że tam zimno i nudno — lepiej całkiem zamarznąć niż osamotnienie… każda nuda jest lepsza, najlepsza na świecie niż osamotnienie… Chciało mu się krzyczeć z całych sił, ale okazało się, że sił nie ma.
Usłyszał jakiś gruchot… wybuchy… albo strzały. Zaczyna się wieczorny ostrzał artyleryjski, albo zenitówki strzelają do niemieckiego samolotu… Spojrzał w niebo. Tak, to chyba zenitówki. Obok samolotu pojawiały się znikąd i zawisały kłębki rudego, czarnego i białego dymu. Kiedyś z ciekawością by na to popatrzył, ale nie teraz. Teraz nic go nie ciekawiło…
Oto kolejne ciekawe — z punktu widzenia Podstawowego Twierdzenia — pytanie: jak to jest z bombardowaniami, ostrzałami artyleryjskimi, zapalnikami, odłamkami i całą reszt wojny?
Koło domu chłopaka, w promieniu kilometra, spadło (według dorosłych) czternaście bomb. Pocisków nikt nie liczył. Pocisków zapalających też — mimo że stacja benzynowa koło domu (bardzo blisko, po drugiej stronie ulicy) spaliła się, nawiasem mówiąc, właśnie przez te pociski. Podczas jesiennych bombardowań pociski zapalające jak grad sypały się na dach domu dyżurni ledwo zdążali zrzucać je na dół, gdzie wbijały się w chodnik i umierały w jaskrawym, świątecznym ognisku, rozsypując wielokolorowe iskry, roztapiając siebie, asfalt, ziemię, kamień i potłuczoną cegłę…
Na początku wszyscy bardzo się bali bombardowań. Gdy tylko ogłaszano alarm lotniczy, od razu tłumy ludzi z kuframi, walizkami, tobołami, kołdrami i poduszkami waliły do schronów przeciwlotniczych i cierpliwie, godzinami gotowe były czekać tam na odwołanie nalotu. (Straszne, gwałtowne, antyludzkie wycia syren i wesołe, uroczyste, zwycięskie fanfary odwołania alarmu… I uroczysty głos spikera: „Odwołanie alarmu lotniczego! Odwołanie alarmu lotniczego!” Jakby to był ostatni alarm lotniczy w jego życiu).
Ale już jesienią ludzie przestali schodzić do schronów — daleko, kłopot, no i, jak się okazało, niebezpiecznie: z ust do ust przekazywano straszne historie o ludziach zasypanych pod zbom— bardowanymi domami, o tych, którzy się udusili, utonęli w wylewach pękniętych kanalizacji… Już lepiej od razu, niż tak się męczyć, stwierdził naród. Teraz, podczas alarmu ludzie wychodzili na klatkę schodową i tam siedzieli, stali, czekali na koniec w świetle granatowych lamp (których, rzekomo, nie widzieli lotnicy). A w zimie nawet na klatkę przestali wychodzić. Chłopak spał na kufrze w przedpokoju i budził się czasami od dalekich uderzeń bomb. Słychać było wtedy charakterystyczne hucznie niemieckich samolotów i gwizd kolejnej bomby, i kolejne głuche uderzenie. Czuł jak dom powoli, z trudem kołysze się w przód i tył całym swoim cielskiem, i znowu zasypiał, nie czekając na odwołanie.
Widocznie w ramach Podstawowego Twierdzenia należało rozpatrywać tylko jeden przypadek — Przypadek z Odłamkiem.
Pewnego dnia wracali razem z mamą z rejonowego wydziału mieszkaniowego i szli otwartą, pustą przestrzenią (tą samą, po której chłopak kuśtykał teraz, ale wtedy szli w przeciwnym kierunku, do domu). Godzina była mniej więcej ta sama, nadszedł zwykły ostrzał artyleryjski, ale już się tym nie przejmowali — byli razem i szli do domu, a mama miała w torbie coś pysznego — słoik z gotowaną soczewicą.
Usłyszeli odległy wybuch gdzieś z lewej, ale nie zwrócili na niego żadnej uwagi i zdążyli zrobić jeszcze kilka kroków, gdy nagle usłyszeli nowy nieznany dźwięk — dziwny, metaliczny, narastający szelest. Szelest błyskawicznie ich dogonił i nagle skończył się mocnym uderzeniem, od którego drgnęła jezdnia pod nogami. Coś dużego, czarnego, gwałtownego pojawiło się na poboczu po lewej stronie i jak gigantyczna, straszna żaba, dwoma ciężkimi susami (za każdym razem ziemia drżała) przeskoczyło drogę w odległości pół metra od nich, dało nura w zaspę z prawej i tam zasyczało krótko, ze złością, i zniknęło w śniegu.
Zatrzymali się. Mama jakby skamieniała, a chłopak błyskawicznie skojarzył, co jest grane, rzucił się do zaspy i szybko wywlekł odłamek. Odłamek był pierwsza klasa — ogromny, czamo-granatowo-żółty, mieniący się barwami, poszarpany, ciężki i jeszcze gorący. Był to odłamek wielkiej wartości! Ale mama zabrała go chłopakowi i z nienawiścią rzuciła z powrotem do zaspy. Mamie nigdy nie podobała się powszechna pasja zbierania i kolekcjonowania różnych odłamków (pasja ta porwała jesienią chłopaków, którzy wtedy byli jeszcze żywi i nawet nie bardzo głodni). Trochę się pokłócili z mamą o ten odłamek…
Ale co by było, gdyby zdążyli zrobić jeszcze jeden krok przed wybuchem, przed metalicznym szelestem, przed pierwszym uderzeniem o ziemię? Tylko jeden krok! Oczywiście, odłamek nie zabiłby ich od razu, ale obojgu zmiażdżyłyby nogi… I to też byłaby śmierć, tyle że powolna.
Kiedy chłopak wtargnął do pokoju wydziału mieszkaniowego, gdzie zazwyczaj siedziała mama, nie zastał jej — na jej miejscu siedziała nieznajoma siwa staruszka, zawinięta w mnóstwo chust. Chłopak powiedział coś i nie usłyszał własnego głosu. Staruszka popatrzyła na niego zapadłymi oczami, pokiwała wełnianą głową: „Nie — powiedziała. — Dawno już poszła…”
Chłopak wiedział o tym wcześniej, czekał na to od samego początku, ale i tak zdarzyło mu się coś w rodzaju zaniku pamięci. Niczego więcej nie zapamiętał — aż do chwili, gdy znalazł się na Prospekcie Fińskim i odkrył, że postanowił przejść do domu podwórkami. Widocznie żyła w nim jeszcze jakaś nadzieja. Tliła się. Pobudzała do ruchu nogi. Pobudzała, żeby jeszcze i po coś decydować… Być może nadzieja ta była samym życiem?
Słońce dotąd nie zaszło za domy, ale długie cienie kładły się na biały śnieg i zrobiło się jeszcze zimniej. Przeszedł przez podwórka, nikogo tam nie spotkał, śnieg zamienił się tutaj w żółte warstewki lodu, czarne główki oblodzonego kału rozsypane były wszędzie, tak że nie można było wybrać, gdzie postawić nogą.
Nawet nie wybierał. Było mu wszystko jedno. Nagle przypomniał sobie o kobiecie z żółtą twarzą i czerwonym tobołku obok niej przypomniał sobie, że w drodze powrotnej znowu ją zobaczył, wszystko było tak samo, tyle że tobołek już się nie poruszał. To był też jego los, jego najbliższa przyszłość…
Doszedł do bocznego wejścia, gdy skądś z prawej — z porzuconej pralni? — z zamiarem przecięcia mu drogi, nieprawdopodobnie szybko (w tym mieście ludzie nie umieli się tak szybko przemieszczać) nadciągnął czarny, bardzo straszny i bardzo niebezpieczny człowiek — był ubrany w kożuch z podniesionym kołnierzem i czapkę ze swobodnie zwisającymi uszami, w ręce miał siekierę i trzymał ją przed sobą, jakby chciał wbić ją komuś w twarz… I było absolutnie jasne, że miała to być twarz chłopca. Bo niby czyja? Nikogo więcej przecież nie było.
Chłopak zastygł i zdrętwiał. Człowiek stał już obok niego, pochylał się nad nim — zabójca z wyszczerzonymi zębami, w okrągłych okularach, straszny, a najgorsze było to, że z wyszczerzonych ust nie waliła para…
Chłopak upadł na plecy. Jeszcze leciał, kiedy nagle coś się stało z głową zabójcy. Zaczęła nagle rosnąć, rozciągać we wszystkie strony, na pomarszczonej twarzy pojawiły się czerwone szczeliny, okulary zleciały z nosa i gdzieś zginęły, twarz pękła, trysnęła dokoła czymś czerwonym, żółtym, białym — i chłopak więcej już nie widział…
Читать дальше