Bakteria, która zabija wszystkich, zabija też siebie… Zaiste: chcesz żyć sam, daj żyć innym.
Rodziców Wikonta nie było ani na pierwszym, ani na drugim pogrzebie. Wikont (student czwartego roku Czwartego Medycznego Instytutu) został samotnym właścicielem pięciopokojowego generalskiego mieszkania. Teraz mogli sobie włączać „Głos Ameryki” na cały regulator o każdej porze dnia i nocy.
I głośno śpiewać piosenki przy gitarze. I tłuc po pijaku kielichy z serwisów dziadka… I przyprowadzać baby. Ale bab do tego mieszkania nie przyprowadzali nigdy. I nigdy nie wychodzili poza próg pokoiku Wikonta — dwa na dwa metry, łóżko, stół, regał z książkami i rozpadające się ze starości półtwarde krzesło, artykuł AZ-123/47.
Stolik z zestawem fajek stał w nogach łóżka. Wikont zazwyczaj siedział (albo leżał) na tym łóżku, a Stanisław — przy stole, na konającym krześle. Tak popijali. Tak wymyślali. Tak dyskutowali. Za drzwiami (które z przyzwyczajenia zawsze były zamknięte), olbrzymie, dyskretnie eleganckie i nawet po staremu rozkosznie puste mieszkanie żyło cicho życiem cieni. Pomieszczenie przeszłości. Chram. Grobowiec. Wikont kategorycznie odmawiał jakichkolwiek zmian. Zabrał do siebie jedynie kolekcję starożytnych monet dziadka i trzymał je w prawej szufladzie biurka, wyciągając od czasu do czasu w celach poznawczych.
Stanisław postrzegał wszystkie te niepraktyczne dziwactwa jako coś oczywistego. Chociaż oczywistego było w tym bardzo mało.
Właściwie dlaczego nie eksmitowali Wikonta? Przecież mieszkanie było resortowe. Dlaczego, przynajmniej, nie przenieśli go do kawalerki? Do dwupokojowego mieszkania? Kiedy niedawno zjadliwy Sienią Mirlin zadał Stanisławowi te pytania, Stanisław nie potrafił odpowiedzieć niczego sensownego, a Sienią wygłosił barwną mowę na temat: tylko romantyczne osły w rodzaju Stanisława szukają zagadek, tajemnic, fabuł i cudów w światach rzeczy niepoznawalnych i niepojętych. Nie ma nic bardziej tajemniczego, zagadkowego i poruszającego wyobraźnię niż świat radzieckich ustaw i prawa… Stanisław nie mógł na to nic odpowiedzieć, ale nie zaczął rozwiązywać biurokratycznych tajemnic lokatora Wikonta-Kikoni.
Szybko zrozumiał, że nie ma żadnego doświadczenia literackiego. Okazało się, że to, czym zajmowali się wcześniej, nie ma nic wspólnego z prawdziwą literaturą. | Wcześniej wymyślali, i dlatego byli wolni — raczej tylko wyobrażali sobie, że są wolni — i odczuwali taką lekkość dopóty, dopóki nie nadchodziła pora porządkowania tego, co wymyślili.
A gdy nadchodziła taka pora, zaczynali odczuwać opór materii i od razu rzucali pracę: robiło się ciężko.
Teraz nie można było niczego wymyślać. Wszystko było gotowe. Trzeba tylko przypominać i układać wspomnienia w niezbędnym porządku. To znaczy — organizować. I to okazało się trudne nie do opisania i nie do wytłumaczenia. Kilka razy rzucał pracę, wydawało się, na zawsze.
Po co się męczyć? — pytał siebie poirytowany. Komu to jest potrzebne? Przekładał zapisane kartki, czytał na nowo gotowy tekst — wszystko było pompatyczne, nienaturalne i jałowe. I było tego do obrzydzenia mało w porównaniu z tym, co jeszcze należało napisać.
Ale parę akapitów lubił przeczytać na nowo. Nawet nauczył się ich na pamięć — mimo woli, wcale tego nie chcąc.
Przeglądając bez końca plany, miał jednak wyraźne poczucie zwycięstwa. Coś nagle ściskało go za gardło i oczy zachodziły łzami. Strasznie się wtedy siebie wstydził, ale nie mógł nic na to poradzić. I nie chciał. Mimo wszystko był naukowcem i chociaż, być może, kiepsko znał się na literaturze, jednocześnie wyraźnie odczuwał nowatorstwo — i materiału, i samego pomysłu.
Czegoś takiego jeszcze nie było. Był pierwszy na tej drodze. A to oznacza, że musi iść do końca.
Akurat w tym czasie pojawiła się nagle w domu maszyna do pisania; stara, dziwna, o pionowej konstrukcji, z zadziwiająco miękkimi, cudownie wyregulowanymi klawiszami. I ze zdumieniem odkrył, że pisanie stało się ciekawe: sam proces pisania zaczaj dostarczać mu jakiejś nienaturalnej (tak to rozumiał) przyjemności. Dawniej odczuwał coś podobnego tylko wyprowadzając wzory i kreśląc grafiki. „Bóg wie, z jakich śmieci wyrastają wiersze, nie poznając wstydu…” Święte słowa! Ale z jakich śmieci wyrasta natchnienie!
Zrozumiał, że pisać trzeba scenami, epizodami, obrazkami, nie zastanawiając się wcale nad przejściami od jednego epizodu do drugiego. Od razu zrobiło mu się lżej. Lżej, ale nie lekko.
Najtrudniej było ze słowami. Jak się nazywa ta błona, to miejsce między palcem wskazującym a dużym, niech to diabli! Nie wiedział i nikt ze znajomych też nie wiedział, tak że musiał, cholera, zrezygnować z kawałka z grą w połknięcie…
Jak się nazywa przestrzeń pomiędzy dwojgiem drzwi — zewnętrznymi, wychodzącymi na klatkę schodową, i wewnętrznymi, prowadzącymi do mieszkania? Przedpokój? Nie. Przedsionek? W wagonach — platforma…
Nazwał tę ciemną przestrzeń przedsionkiem i postarał się go opisać. W przedsionku było zupełnie ciemno i dość zimno — nie tak, oczywiście, jak na klatce schodowej, gdzie wpadał bezlitosny mróz z ulicy i podwórza, ale zimniej niż w przedpokoju. Po lewej stronie były półki, na których przed wojną przechowywano f jedzenie i na których już dawno nic nie stało, prócz narąbanego drewna. I w przedsionku pachniało drewnem.
Chłopiec stał ubrany w przedsionku. Kożuszek z podniesionym kołnierzem, uszanka z opuszczonymi uszami, wełniana chusta na uszance, walonki, rękawice. Zawsze tak się. ubierał, kiedy wychodził postać sobie w przedsionku po godzinie drugiej.
Chłopiec był mały, miał tylko osiem lat, chudy, słabowity i brudnawy. Już od kilku miesięcy nie śmiał się i nawet nie uśmiechał. Przez kilka miesięcy nie mył się w gorącej wodzie i miał wszy…
Od wielu dni nie jadł do syta, a przez ostatnie dwa zimowe miesiące po prostu cichutko umierał z głodu, ale nie wiedział o tym i nawet nie podejrzewał — w ogóle nie czuł żadnego głodu.
Nie chciało mu się jeść. Za to chciało mu się żuć. Wszystko jedno co. Jedzenie. Każde. Długo, starannie, zapamiętale, z rozkoszą, o niczym nie myśląc… Mlaszcząc. Cmokając. Czasami wyobrażał sobie, że koniec końców żuć można wszystko: brzeg ceraty… papierowe kółko… figurkę szachową… Ah, jak słodko, jak smacznie pachniały lakierowane figurki szachowe! Ale były twarde i nieprzyjemne do żucia, wręcz ohydne… Ażeby je lizać — zbyt gorzkie.
Bardzo ważne jest to, żeby wyrazić myśl, że chłopiec tak czy inaczej był skazany na bliską i nieuniknioną śmierć. Pozostał mu nie więcej niż miesiąc, najwyżej — dwa. > Dotrwał do końca stycznia tylko dlatego, że przez całąjesień j jedli kocie mięso i dlatego że mama miała zwyczaj robienia zapasów drewna od wiosny, a nie tuż przed zimą, jak większość leningradczyków. Dlatego u nich w domu było ciepło. Jednak w mieście już dawno zjedzono wszystkie koty. Wszystko, co mniej więcej nadawało się do jedzenia i co można było znaleźć w miejskim mieszkaniu (stary klej stolarski, zaschnięty klajster z tapet, olej rycynowy, suszoną kapustę morską — przedwojenne lekarstwo taty na serce) — też zostało już znalezione i zjedzone, i teraz nie było widać nic oprócz śmierci. Oczywiście chłopiec nie rozumiał tego, nawet do głowy mu nie przyszło, żeby o tym myśleć, ale rzeczywistość wcale nie zależała od jego rozumienia czy nierozumienia…
Nadzwyczaj ważne jest napisać to tak, żeby istotę sytuacji dobrze zrozumiał czytelnik (najedzony, zdrowy, umyty, siedzący z tym tekstem w ręku w pobliżu ciepłego kaloryfera). A do tego trzeba opisać wszystko, przy czym zrobić to jakoś tak sprytnie, bez dydaktyki, w miarę możliwości naturalnie i swobodnie.
Читать дальше