O kinie. O znaczkach. Potrafił z wykwintną nonszalancją prowadzić rozmowy o Mato-Grosso, Wielkiej Sabanie i o tajemniczych mezas, które posłużyły za prototyp Zaginionego Świata. Bez zająknienia wymieniał imiona pierwotnych potworów, ukrytych w grzęzawiskach Kongo i Ubangi-Szari: Idau, szypekwe, lipata, mokelembembe, ailali, ba-di-guińgakuola-ngou… Stanisław patrzył na to wszystko z pewnym zdziwieniem. Zaczęli spotykać się regularnie, tym bardziej, że Kikon z babcią i dziadkiem, generał-lejtnantem, profesorem Wojskowej Akademii Medycznej, mieszkał akurat naprzeciwko domu Stanisława, tak że mogli porozumiewać się przez ulicę za pomocą umownych gestów i mrugać do siebie latarkami alfabetem Morse’a.
lat bez prawa zameldowania. A żonę (wdowę?) Afanasija razem ze wszystkimi dziećmi o północy wysłali do miejscowości Sterlitamak. Starsze dzieci przeżyły, ale dwoje najmłodszych zmarło w drodze na czerwonkę. Sonia miała sześć lat, a Wowa — pięć.
Ja miałem wtedy cztery lata. Byłem anemicznym, wątłym i skrofulicznym dzieckiem. Z góry zostałem skazany na zagładę.
Jednak ojciec ocalał i dlatego ja przeżyłem. Do czasu, jak powiedziałby specjalista od teorii prawdopodobieństwa, do następnego razu…”
Swój rękopis Stanisław rozpoczął w sposób następujący: „Swoje podstawowe twierdzenie mógłbym sformułować już teraz, ale byłoby to chyba niesłuszne. Będzie, jak sądzę, lepiej, jeżeli wyniknie ono z tekstu w miarę jego czytania jako nieunikniony wniosek, absolutnie logiczny i jedyny możliwy.
Sam fakt, że przeżyłem i dotrwałem do czterdziestu lat, już jest cudem. (Bo co to jest cud? Zbieg mało prawdopodobnych wydarzeń, i nic więcej).
W trzydziestym siódmym ojca wywalili z partii. Wrócił do domu tuż po pomocy, usiadł przy stole, położył ciężko ręce po obu stronach talerza z barszczem i siedział cicho — czarny, z martwymi oczami, nieruchomy, nawet nie oddychał — tak przynajmniej wydawało się matce, która wszystko już zrozumiała i płakała ciężko, siedząc po drugiej stronie stołu. Potem, chyba o drugiej, zadzwonił telefon. Ojciec wstał. Niewyraźny nieznajomy głos przemówił ze słuchawki: „Zinowij! Natychmiast idź na dworzec i wyjeżdżaj do Moskwy. Natychmiast, zrozumiałeś?
Weź bilet z puli zarezerwowanej dla obkomu”. W słuchawce zajęczał przerywany sygnał.
Za godzinę ojciec był w pociągu. Do Stalingradu nigdy nie wrócił — do wojny mieszkał w Petersburgu i walczył o swoją rehabilitację, bez żadnego skutku.
Tamtej nocy, teraz o tym wiem, miał zostać aresztowany.
1 prawdopodobnie rozstrzelany. Nazywało się to wtedy: dziesięć lat bez prawa zameldowania. Dokładnie to samo stało się na początku trzydziestego siódmego z jego bratem Afanasijem: dziesięć Jego podstawowe twierdzenie brzmiało mniej więcej tak: „W ciągu trzydziestu z kawałkiem lat swojego życia tak często znajdowałem się na skraju przepaści, o włos od zguby, blisko ostatniej granicy, że próba wytłumaczenia faktu mojego utrzymania się przy życiu jedynie przypadkiem — jest kpiną ze zdrowego rozsądku…”
Jeśli zatem utrzymał się przy życiu nie przez przypadek, to oznacza, że jest jakaś prawidłowość, istnieje coś na świecie, co go ratuje, strzeże i chroni?
Co? I dlaczego?
Uczciwie starał się przypomnieć sobie wszystkie okoliczności, które doprowadzały go na skraj przepaści, i uczciwie starał się zrozumieć, co konkretnie zatrzymywało go za każdym razem na tym skraju. Szukał prawidłowości i nie znajdował jej. Przez kilka dni z przyjemnością grał sam ze sobą w tę grę. Nie wierzył, oczywiście, w żadną prawidłowość, jednak po tym, jak naliczył dwadzieścia trzy przypadki, kiedy był o włos od zguby, dwadzieścia trzy sytuacje, z których każda groziła mu niewątpliwą i często straszną śmiercią, on, jako matematyk, nie mógł nie odczuć tu Ręki Losu…
„Przechodząc przez ulicę, popatrzcie najpierw w prawo, a jak dojdziecie do środka — w lewo”. Czy długo przeżyje w dużym mieście człowiek, który będzie uparcie postępował zgodnie z tą prościutką regułą? Czasami wydawało mu się, że jest takim właśnie człowiekiem, różnica polegała jedynie na tym, że nie widział, czy łamie jakieś reguły, ani proste, ani skomplikowane… Ale co my wiemy o regułach, których p’oznać-tłkm nie dano i które, być może, łamiemy codziennie? ‘ Wikont wysłuchał jego rozważań dość przychylnie (wydarzyło się to, oczywiście, nie w tę historyczną noc, ale tydzień później) i na początek odpowiedział anegdotą, którą zwykli opowiadać wykładowcy filozofii marksistowskiej: „Czym jest przypadek i czym jest, towarzysze, prawidłowość? Jeżeli człowiek wychodzi z domu i spada mu na głowę balkon, a on, mimo wszystko, zostaje przy życiu — co to jest? Słusznie, towarzysze, przypadek. A jeżeli następnego dnia znowu wychodzi z domu i znowu spada na niego balkon, a on znowu zostaje przy życiu? Nie, to nie prawidłowość, towarzysze, to — zwyczaj. A jeżeli po raz trzeci dzieje się to samo? To już dobra tradycja…”
Potem zastanawiał się przez chwilę, przygryzając grube afrykańskie wargi i nagle powiedział: — Wiesz co, mój Staku, przecież to jest fabuła! Nie wydaje ci się?
Następnego dnia Stanisław zaczął pisać.
Obaj od niepamiętnych czasów coś tam pisywali. „Bruliony..” — mawiał Wikont, który uwielbiał Tynianowa. Zaczęli kilka wspólnych powieści i opowiadań — każda miała oddzielną tecz— kę. W każdej z teczek leżały teraz po trzy, cztery zapisane karteczki.
Ułożone — i to nawet nie do końca — wiersze mogli już liczyć na tuziny. Do większości z nich ci sami autorzy napisali również muzykę.
Pewnie wszystko to było niepoważne. Za najlepsze z literackiego dorobku Wikonta uznawane było opracowanie pod tytułem Eksperyment na cudzym życiu. Reprezentowało ono autentyczne (pamiętnikarskie) zapiski obserwacji, które konający z nudów uczeń dziewiątej klasy Wiktor Kikonin, położony do łóżka z powodu przeziębienia, przeprowadził na jednym ze swoich domowych karaluchów (których w mieszkaniu generał-lejtnanta profesora Kikonina-najstarszego było mnóstwo): 12.03 — wsadziłem karaluchowe nasienie do słoika pozbawionego powietrza. Słój jest około pięćdziesięciu razy większy od karalucha. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.
13.34 — żyje, swołocz!
14.10 — nasypałem mu okruchy chleba — żre.
14.55 — upuściłem swołocz!
Stanisław nigdy nie dowiedział się, co się stało z rodzicami Wikonta, gdzie są, czy żyją i jeżeli tak, to czemu Wikont zawsze mieszkał z dziadkiem i z babcią? W wieku, kiedy żadne pytania nie są nietaktowne, nie ciekawiło go to, a potem wyczuł w tym wszystkim jakąś nieprzyjemną tajemnicę i już nie zaryzykował pytania.
Najpierw zmarła babcia i po raz pierwszy w życiu Stanisław zobaczył Wikonta płaczącego. Po raz pierwszy — i po raz ostatni.
Dziadek wytrzymał samotnie jakieś pięć, sześć miesięcy. Był bardzo znany — w pewnych kręgach. Zajmował się mikrobiologią wojskową. Kiedyś Wikont (w sposób oczywisty naśladując kogoś z dorosłych) nazwał go: „generał-dżuma”. Stanisławowi wydawało się to w niezasłużony sposób obraźliwe i dopiero kilka lat później domyślił się, jak naprawdę trzeba to było rozumieć.
Wikont mówił, że dziadek ma ponad dwa tysiące opublikowanych prac, ale Stanisław zdołał przeczytać tylko jedną. Poruszyła jego wyobraźnię. W pracy tej profesor Kikonin znakomicie udowadniał paradoksalne twierdzenie: im choroba jest straszniejsza i niebezpieczniejsza, tym szybciej znika z powierzchni ziemi. Tak było ze starożytnym syfilisem, to samo stało się ze średniowiecznymi szczepami bakterii dżumy. Im bardziej śmiercionośny szczep, tym pewniej zabija swoją ofiarę — i siebie razem z nim. Śmiercionośny szczep nie ma przyszłości. Mogą przetrwać tylko te choroby, które dają szansę na przeżycie znacznej liczbie zarażonych.
Читать дальше