Najpierw próbował pisać, że chłopiec wyobraża sobie różne sceny i obrazki o charakterze czysto informacyjnym. Jak wyglądają schody, zalane warstwą zamarzniętej wody i nieczystości.
Dlaczego w całym mieszkaniu nadawał się do zamieszkania tylko mały pokoik z oknami wychodzącymi na podwórko-studnię, no i jeszcze kuchnia z piecem, no i przedpokój… Jacy ludzie poza nim byli w domu — ilu i w których mieszkaniach… To wszystko była informacja nie tylko określająca otoczenie i atmosferę przedśmiercia, ale również ważna dla udowodnienia Podstawowego Twierdzenia.
To wszystko trzeba było jednak wymazać bez litości. Chłopiec nie mógł ani przedstawiać, ani wyobrażać sobie, ani wspominać.. Myślał tylko: „Mamo… czemu nie przychodzisz… czekam na ciebie… przyjdź szybciej… czemu nie przychodzisz, mamo… mamo… mamo…”. Powtarzał półgłosem sto, trzysta, tysiąc razy — cały czas to samo, z drobnymi wariacjami, czasami nagle zaczynał mówić na głos i mówił głośniej, i głośniej, i głośniej, powtarzając to samo i tak samo, aż przez szum swego głosu usłyszał nagle zgrzyt otwierających się daleko na dole drzwi frontowych, i wtedy przerywał i przestawał oddychać — zamierał nasłuchując, gotowy udusić się ze szczęścia… Ale na schodach panowała martwa, kamienna, lodowata cisza i chłopiec cichutko nabierał tchu i znowu, z jeszcze większą rozpaczą, zaczynał od początku: „…mamo… czemu nie przychodzisz… mamo przyjdź… szybciej… mamo…”.
Przerażająca była nierównomierność pamięci. Wspomnienia pojawiały się oddzielnymi kawałkami, kruchymi, bezkształtnymi, rozpływającymi się. Panowała między nimi jakaś głucha pustka ciemnych zapadlin. A wiele rzeczy nie pojawiało się w ogóle.
Jak razem z mamą nosili wodę z Newy? Wiedział, że nosili wodę z Newy, dwa razy dziennie, mama — w wiadrze, chłopiec w małej banieczce, i wszyscy tak nosili, schody były zalane wodą, wylewającą się z różnych wiader w różnym czasie i zamarzającą.. Ale nie mógł przypomnieć sobie żadnej jasnej i konkretnej sceny wydobycia wody z przerębli — jakby czytał o tym kiedyś, ale sam tego nigdy nie doświadczył…
Jak robił kupę i siusiu? Kanalizacja nie działała, sedes zapchany kawałem mętnego lodu. Odchody wynosili w jakimś ohydnym wiadrze na dwór, a ci, którym zabrakło sił, wylewali je po prostu na schody piętro niżej. Przypominał sobie zapaskudzone schody i świetnie pamiętał niewyobrażalnie, niewiarygodnie, nieodwracalnie zapaskudzone podwórko… I nic więcej…
Na szczęście, to wszystko było nieistotne dla Podstawowego Twierdzenia. Można o tym w ogóle nie pisać. No, a jeżeli chłopak poślizgnąłby się na krawędzi przerębli, z której wydobywali wodę, i wpadł do Newy?… Chociaż wtedy niczego by już nie było, wszystko skończyłoby się w pięć, dziesięć minut, nawet jeśliby go wyciągnięto… (Przecież mógł się poślizgnąć, prawda? Przecież na krawędzi przerębli było nie mniej ślisko, niż na schodach? A jeżeli mógł, to znaczy, że znowu się narażał, prawda? Wynika z tego, że znowu zaczyna się nachodzenie na siebie prawdopodobieństwa śmierci i oznacza to, że ten nie spełniony przypadek też pracuje na Podstawowe Twierdzenie? Czyli, że to też jest istotne i o tym też trzeba wspomnieć?) Zmuszał się do przerywania tego rodzaju rozważań w połowie, bo w przeciwnym wypadku — zgodnie z logiką — musiałby w końcu natknąć się na najbanalniejszy z paradoksów: życie jest śmiercionośne, bo z definicji jest brzemienne w śmierć.
Ale dlaczego wcale nie zapamiętał ani swojej twarzy z tamtych czasów, ani twarzy mamy? Mama wtedy była dla niego czymś dużym, ciepłym, żywym, radosnym… niezłomnie pewnym. Mama była życiem. Wszystko oprócz mamy było śmiercią. Mama nie miała twarzy — jak nie ma i mieć nie może twarzy życie, ciepło, szczęście… Mama była wszystkim.
Swojej twarzy nie zapamiętał, bo to było coś zupełnie nieistotnego — jak wzór tapet… jak kolor firanek… jak zapach kołdry… Co za różnica, czym pachniała kołdra? Kogo obchodzi to, jak wyglądała jego twarz? A może po prostu nigdy nie patrzył na siebie w lustrze?
Ale zapamiętał twarz Frosji. Chyba dlatego, że była jaskrawa. Nie było takich twarzy dookoła: czerwone policzki, czerwone usta, czarne jaskrawe brwi… I głośny syty głos. Frosja pracowała w piekarni.
Ich klatka liczyła w sumie dwadzieścia trzy mieszkania. Dom był szykowny, budownictwo z początku wieku, wzniesiono go dla petersburskich inżynierów (tak mówiono). Szerokie, wygodne, łagodnie nachylone schody. Winda. Cudowne główne wejście. Wyłożony zielonymi kaflami najrozkoszniejszy piec w dolnym westybulu. Dozorca. Ściany na klatce wykończone sztucznym marmurem. Mieszkania w domu — po dziesięć, piętnaście pokoi w każdym… Wysokie sufity ze sztukaterią, wysokie potężne drzwi wejściowe imitujące mahoń…
Oczywiście, na początku wojny rozkoszy zrobiło się mniej: pieca na dole nie rozpalano, winda była czynna dwa razy w roku, drzwi frontowe nigdy się nie zamykały. Ale dozorca pracował i szerokie schody były w miarę czyste, i napisów na ścianach nie było jeszcze za dużo. W każdym mieszkaniu mieszkała teraz nie jedna inżynierska rodzina ze służbą, a siedem, dziesięć, dwanaście rodzin — najróżniejszych i bez służby…
W styczniu na klatce zostały (oprócz chłopca z mamą) jeszcze tylko trzy osoby. Reszta albo ewakuowała się jeszcze jesienią, albo zmarła (jak babcia chłopca) i leżała teraz w oszronionych sztaplach na podwórku sąsiedniego domu, albo zniknęła jakoś tak bez śladu — być może w łóżkach za zamkniętymi drzwiami śmiertelnie wyziębionych mieszkań.
Przy życiu zostali: Amalia Michajłowna w mieszkaniu naprzeciwko, „cioteczka ze szpicami” na drugim piętrze i Frosja z mieszkania piętro wyżej. To wszystko.
„Cioteczka ze szpicami” nie odgrywa żadnej roli w udowodnieniu Podstawowego Twierdzenia i w ogóle nie ma co o niej pisać poza tym, że przed wojną miała cztery śnieżnobiałe szpice.
Chłopiec myślał wtedy, że to właśnie o niej wymyślili kawał o damulce z czwórką piesków, które nazywały się Obsia, Rusią, Krendia i Lami.
Frosja natomiast odgrywa jakąś rolę. Frosja głośnym, sytym głosem mówiła: „Ale proszę, proszę, Kławdio Władimirowna!
Ale, po co pani… Ale nie trzeba, na miłość boską, naprawdę!”
A mama mówiła szybciutko, niewyraźnie, jakby połykając słowa, i można było zrozumieć jedynie jakieś chaotyczne urywki: „…nie, nie… będę bardzo wdzięczna… błagam… z całego serca..” Mama mówiła to uniżenie. Na siłę wciskała w grube palce Frosji jakieś pierścionki, kolczyki z kolorowymi kamyczkami…
A potem okazywało się, że na kolację będzie dodatkowy kawałek chleba. Zdarzyło się to dwukrotnie — raz w grudniu, a drugi na samym początku stycznia. Mama nie miała chyba więcej kolczyków ani pierścionków i Frosja więcej nie pojawiła się w domu. Dodatkowy kawałek chleba — też. Ale co to jest — dwa kawałki chleba? Dwa dodatkowe dni? A niech nawet tylko jeden?
Ale dodatkowy. Którego mogłoby nie być. Kto policzył dni i kto mógłby powiedzieć, który z nich jest dodatkowy, a który…
ostatni?
Amalia Michajłowna była zniszczoną Niemką. We wrześniu, na samym początku blokady, została aresztowana i wsadzona do więzienia przy Dużym Domu. A w grudniu, nie wiadomo dlaczego, wypuścili ją. Ani mama, ani tym bardziej chłopak nie rozumieli wtedy, że tak naprawdę to był cud. Co o tym myślała sama Amalia Michajłowna, pozostało tajemnicą.
— Nie, nie i nie, troga Klafftia Flatimirofha! — mówiła prawie uroczyście — i nafet mnie nie pytajcie! Będę umierać, na łoszu śmierci sfoim nikomu ani słofa nie pofiem!
Читать дальше