Tak naprawdę, coś jednak powiedziała mamie o Dużym Domu i jego mieszkańcach. Powiedziała na przykład, jak pewnego dnia zaprowadzili ją do nowego gabinetu na przesłuchanie i kazali usiąść na krześle przy drzwiach. Konwojent wyszedł i początkowo Amalii Michajłownie wydało się, że jest w gabinecie sama. Siedziała cichutko, bojąc się nawet głową ruszyć, pozwą-; lała sobie tylko na przebieganie wzrokiem w prawo, w lewo, i nagle zobaczyła kogoś w drugim krańcu pokoju. W tym odległym kącie, przy zakratowanym oknie stała duża żelazna szafa, a przed szafą człowiek w cywilu, z mocnym zarostem, ręce za plecami.
Ten człowiek stał twarzą do szafy, blisko niej i bokiem do Amalii Michajłowny. Nagle pochylił się do przodu, pocałował szafę przywarł do niej ustami — potem się odsunął i znowu zamarł nieruchomy. Amalia Michajłowna aż zdrętwiała. A mężczyzna znów nagle pochylił się do przodu, znów pocałował szafę i znowu zamarł. Powtórzyło się to kilka razy. Amalia Michajłowna czuła, że jeszcze chwila, jeszcze trochę, nie wytrzyma i padnie nieprzytomna, ale drzwi się otworzyły i wszedł sędzia śledczy. Od razu wszystko zobaczył i strasznie się rozłościł.
— Oślepliście? — wrzeszczał na konwojenta. — Gdzieście ją zaprowadzili? Nie widzicie?
Amalii Michajłownie kazano wstać, zaprowadzono jądo drugiego pokoju, i potem tego dnia wszystko już było jak zwykle…
Oczywiście, tego rodzaju okoliczności i rozmowy chłopak mógłby (teoretycznie) wspominać, stojąc w przedsionku między drzwiami, ale niczego takiego nie wspominał, tylko płakał i błagał mamę, żeby szybciej przyszła. Mama nie przychodziła. Spóźniała się już godzinę z okładem. I wtedy chłopak odsunął żelazną zasuwę, z trudem podniósł żelazny hak i obrócił główkę angielskiego zamka. Zrobił coś, czego mu kategorycznie zabraniano — otworzył drzwi i wyszedł na schody. Już nie mógł czekać, był pewny, że z mamą stało się coś strasznego, a to oznacza, że wszystkie zakazy i cała reszta straciły wszelki sens.
Spuszczał się po schodach, uczepiony balustrady, ślizgał walonkami po zmarzniętym lodzie i głośno płakał. Z dziwnym uczuciem obserwatora wsłuchiwał się w swój płacz i żałobne lamenty i myślał, że to i tak nic nie pomoże. Na schodach nie spotkał nikogo, ale jeszcze zostawała nadzieja, że zobaczy mamę, kiedy znajdzie się na ulicy. Tak wyraziście wyobraził sobie źle wydeptaną między zaspami ścieżkę i mamę na końcu tej ścieżki, daleko, koło samego skrzyżowania, że nawet przestał płakać. W westybulu, gdzie z prawej i lewej strony drzwi frontowych namiotło całe zaspy, gdzie martwym blaskiem świeciła kafelkami oblodzona podłoga, gdzie było pusto i zimno jak na ulicy, chłopak zatrzymał się na kilka sekund, zastanawiając się, czy jednak nie wyjść bocznym wyjściem, pod schodami — mama czasami wracała właśnie tą drogą, przez podwórko — tak było krócej, ale też bardziej obrzydliwie, bo podwórko było strasznie zapaskudzone.
Jednak wizja mamy na końcu ścieżki między zaspami była tak wyraźna, że chłopak zdecydowanie ruszył przez westybul do wejścia frontowego i z trudem, ślizgając się walonkami po zamarzniętym na kafelkach śniegu, otworzył ogromne frontowe drzwi.
Wszystkie szyby w drzwiach zostały wybite jeszcze we wrześniu, kiedy do ogrodu spadła półtonowa bomba, i mogłoby się wydawać, że teraz w westybulu powinna panować temperatura taka jak na zewnątrz, ale tak się tylko wydawało: ulica przywitała chłopca takim mrozem, że łzy w jego oczach od razu zamarzły i chłopak instynktownie przykrył usta i nos rękawiczką. Mróz był szalony, rażący, gwałtowny, okrutny, szarpiący, wyszczerzający się, śmiertelny… A na końcu ścieżki mamy nie było. W ogóle nikogo nie było w zasięgu wzroku. Chłopak ruszył do przodu, tam gdzie nikogo nie było, a gdzie tak czy inaczej powinna być mama. Bo już nigdzie więcej być jej nie mogło…
Dwukrotnie się odwrócił. Raz na wszelki wypadek, a drugi raz specjalnie, żeby (ze strachem) spojrzeć na słońce.
Słońce chyliło się już ku zachodowi i stało za jego plecami oślepiający, niewyraźny kawałek lodowatej mgły na białawym, szarobłękitnym niebie, na którym zostawił biały ślad niemiecki samolot zwiadowczy. Nie było w tym słońcu i w tym niebie żadnego życia, nie było nic oprócz obietnicy szybkiej i nieuniknionej śmierci, tak samo jak w tych wysokich, wyższych od człowieka zaspach wzdłuż ścieżki, w martwych, oślepłych domach bez szyb, bezdymnych, martwych rurach pieców i śmiertelnej ciszy, i śmiertelnym bezludziu wokół.
Wiele lat, a nawet dziesięcioleci później, kiedy już nawet ślad nie został po wątłym, półmartwym, zapłakanym chłopcu i umarła wśród ludzi pamięć o martwym, owiniętym w biały całun, opustoszałym mieście, on nadal pamiętał i nienawidził: stycznia, pustki ulic i pokrywającej je białej śnieżnej peleryny, mroźnego białawego nieba i oślepiającego kawałka mgły zamiast słońca. Na zawsze, do końca, do ostatniej kropli swego życia…
Chłopak wlókł się (choć wydawało mu się, że biegnie z całych sił) wzdłuż alei Karola Marksa, minął skrzyżowanie z króciutkim Prospektem Fińskim, gdzie w październiku spadła duża bomba i nie wiadomo dlaczego nie wybuchła (dorośli mówili, że była napchana piaskiem zamiast materiału wybuchowego, i w tym piasku była ulotka po rosyjsku: „Jak możemy, pomożemy”), po jego lewej stronie został szary, modernistyczny budynek, w którym przed wojną mieszkała jego koleżanka ze szkoły, ładna Gala, a w którym teraz nie mieszkał już chyba nikt. Przed nim była jeszcze długa, długa droga, być może do samej „rady rejonowej”, gdzie mama miała pracę w „rejonowym wydziale mieszkaniowym” wszystkie te słowa były chłopcu znane, ale nie miały żadnego konkretnego odniesienia, poza dużym budynkiem, gdzie w pustych korytarzach nadzwyczajnie pachniało gotowanym bobem, i dużym zimnym pokojem, gdzie mama siedziała przy stole, zawalonym teczkami i papierami…
Wokół nie było nikogo: śnieg, zaspy, drzewa, martwe domy z oknami zabitymi dyktą… po lewej stronie zaczynał się ślepy wysoki mur ogradzający teren jakiegoś zakładu — przed wojną było tu zawsze głośno, tłoczno, tam i z powrotem jeździły ciężarówki, zza ściany słychać było żelazne uderzenia, tajemnicze syczenie, buchał dym i para, a czasami nagle szeroko otwierała się ogromna brama i bezpośrednio na ulicę, uroczyście sapiąc i hucząc, wypełzał prawdziwy parowóz — dymiący, brudny i ogromny. Przez jakiś czas toczył się, cudownie hucząc, wzdłuż ulicy, a potem znów wjeżdżał na teren zakładu, już przez inną bramę…
Teraz tory były schowane pod grubą warstwą skrystalizowanego śnifegu, a przy bramie leżała na boku nieruchoma kobieta.
Szeroko rozrzuciła zdrętwiałe ręce, jej jasnożółta twarz świeciła sięjak lakierowana główka białej figurki szachowej. Obok niej, nie dalej niż metr, leżał tobołek z czerwonej pikowanej kołdry, dodatkowo owinięty wełnianą chustą. Tobołek milczał, ale jeszcze słabo się poruszał.
Chłopak przeszedł obok, tylko na moment rzucił okiem i od razu przestał o tym myśleć. Był w stanie takiej histerii i beznadziei, że żadne zewnętrzne wrażenia nie mogły już niczego zmienić. No i, prawdę mówiąc, nie było niczego nadzwyczajnego w tym, co teraz zobaczył… chyba tylko to, że tobołek się poruszał…
Mur skończył się, zaczęły się budynki zakładu z czarnej cegły, a po prawej strome wyłonił się zaułek, na którego drugim końcu była szkoła, gdzie chłopak zdążył pochodzić do pierwszej klasy. Zrobili z niej teraz szpital. Chłopak odwrócił głowę i zobaczył przed samą szkołą jakiś ruch — stały tam owiane parą samochody, a z tej pary wynurzali się jacyś ludzie. Mamy tam nie było i nie mogło być…
Читать дальше