Kupionej w Moskwie książki nawet nie otworzył tego wieczoru. Zajrzał do niej dopiero następnego dnia, kiedy wykąpany, obsypany czułościami, zadbany, położył się po śniadaniu w swoim pokoju na kanapie z zamiarem całkowitego odprężenia się po stołecznym rwetesie, po delegacyjnych i służbowych kłopotach.
Był sobie chłopczyk — przeczytał Piotr Iwanowicz na pierwszej stronie. — Kiedy skończył trzy lata, rodzice podarowali mu trójkołowy rower, na którym jeździł po mieszkaniu z jednego pokoju przez przedpokój do drugiego i z powrotem. Pokoje wydawały mu się ogromnie duże i wysokie…
— Miły początek — stwierdził Piotr Iwanowicz — akurat dla odprężenia się. — Na chwilę przymknął powieki wspominając swój pierwszy rower z żółtym drewnianym siodełkiem i z żółtą kierownicą; on również jeździł na nim po mieszkaniu i nawet potrafił specjalnie się wywracać przejeżdżając przez próg… — Masz tobie, do tej pory pamiętam!
…Pokoje, w których mieszkał chłopczyk z mamą, tatą i dwiema starszymi siostrami, znajdowały się na wysokim parterze starego domu. Oprócz dwóch pokoi do mieszkania należał drewniany balkon zarośnięty od ziemi po dach dzikim winem. Inne mieszkania miały wyjście na podwórze, gdzie rosło kilka starych, już nie owocujących jabłoni, gdzie stały szopy i wspólna drewniana wygódka nad urwiskiem. Lecz na podwórze chłopczyka ze względu na jego wiek na wypuszczano…
„Tak, tak… prawie nie ma teraz takich podwórek, zniknęły. Pozostały chyba w miasteczkach, gdzie nie rozwinęło się jeszcze budownictwo. A szkoda, bo to był ich świat, własne terytorium dla dzieci — które, nawiasem mówiąc, nie najgorzej izolowało je przed zgubnym wpływem ulicy”.
…Chłopczyk bawił się — niekiedy z siostrami, ale częściej sam — na balkonie. Najbardziej lubił wypatrywać stamtąd, czy nie idzie ojciec. Kiedy ojciec — krępy mężczyzna w okularach — wracając z pracy pojawiał się w oddali na nie zbadanej i tajemniczej ulicy, chłopczyk podskakiwał przy balustradzie i dźwięcznie wolał:,Tatuś idzie! Tatuś idzie!”
A pewnego razu chłopczyk usłyszał od plotkujących pod balkonem kobiet słowo,lezie”, zapamiętał, zdecydował, że tak rzeczywiście lepiej brzmi, i zobaczywszy następnym razem ojca zawołał:,Tata lezie! Tata lezie!” — za co natychmiast dostał lanie od mamy…
— Co takiego? — Piotr Iwanowicz usiadł. Zrobiło mu się nieswojo.
Przecież to o nim! I jak wypatrywał ojca, i lanie, i starsze siostry… i ich balkon, i ojciec był właśnie taki. Cóż to — zbieg okoliczności? Niezbyt to prawdopodobne.
…Na podwórku, dokąd chłopczyka zaczęto wypuszczać następnego lata, bywali jego rówieśnicy: Koła, syn dozorczyni, i Wika, córka kierowcy, niejakiego Loni… (Faktycznie — stwierdził Piotr Iwanowicz czując bicie serca). Ten Lonia stanowił dla chłopczyka największy po ojcu autorytet. Przyjeżdżał na podwórko ciężarówką, pozwalał dzieciom włazić do szoferki i na pakę, a niekiedy w przystępie dobrego humoru zabierał je na przejażdżkę. Samochodów było wtedy mało i wszystko w nich wydawało się cudowne: uchwyty, dźwignie w szoferce i klakson, i warkot silnika, i zachwycający, z niczym nie dający się porównać zapach benzyny. Zapewne od lej pory umocnił się w chłopcu pociąg do wszelkich mechanizmów, maszyn, urządzeń.
W oficynie mieszkał także inwalida, sprzedawca Hawryłuk, ze skrzypiącą i stukającą nogą — protezą. Rówieśnika Kolę czasami biła jego matka dozorczyni: trzymając za rękę, goniła go wokół siebie i uderzała mocno skręconym ręcznikiem.
Teraz Piotr Iwanowicz wyraźnie widział podwórko porośnięte zieloną trawą, w której można było znaleźć smaczne, niedojrzałe nasionka, widział plotkujące sąsiadki i Kolę, który mknie po orbicie wokół rozgniewanej matki, wrzeszcząc i zakrywając rączką pupę — a on i Wika stoją z boku. Żal im jest Koli i rozumieją, że mama ma rację, i cieszą się, że to nie oni obrywają.
…Mieszkała także w oficynie, w dobudówce, Lina Moisiejewna oraz jej siostra — dwie stare panny mówiące po francusku. Chłopiec miał prawie pięć łat, kiedy zmarła siostra Liny Moisiejewny. Była to pierwsza śmierć, którą zapamiętał. Nie można powiedzieć, żeby wywarła na chłopcu wielkie wrażenie, lecz rozmowy dzieci i dorosłych, ich prawdziwa lub na pokaz żałoba, przygotowania do pogrzebu — to wszystko wzbudziło w nim ciekawość. Zachciało mu się udowodnić, że potrafi się smucić nie gorzej od innych. I kiedy kondukt pogrzebowy wyruszył z ich domu w górę ulicy, nie szedł w nim, lecz obok tłumu, popłakiwał bez łez, zawodził i nie zapominał śledzić, jakie to czyni wrażenie na publiczności. Wrażenie było nie całkiem takie, jakiego się spodziewał: dzieci spoglądały na niego ze zdziwieniem, dorośli zaś z potępieniem. Ale ta cecha: wywierać wrażenie, starać się (nawet z ujmą dla własnej godności), żeby przypodobać się innym w każdych okolicznościach, pracować pod publiczkę — wykluwszy się w bezgrzesznych latach, utrwaliła się w chłopcu na całe życie. I wiele z tego, czego dokonał (jak również tego, czego nie zdecydował się uczynić), było jej następstwem…
Piotr Iwanowicz westchnął, zmarszczył czoło, znów westchnął. Nie było wątpliwości, czytał książkę o sobie. „Cóż to znaczy?!” — w panice zapytywał samego siebie. A oczy biegły po linijkach tekstu, wpatrywały się w niego jak w nieodwracalne niebezpieczeństwo.
…Tego roku chłopczyk poszedł do przedszkola w domu ojicerskim Armii Czerwonej, dlatego że jego ojciec akurat był dowódcą w jednej z jednostek. Do tego przedszkola chodził niedługo. Jesienią, w mglisty poranek przyszli do nich dwaj mężczyźni. Kiedy chłopiec obudził się i ubrał (ubierał się już sam i nawet potrafił zawiązać sznurówki na kokardkę), nie rozumiał, dlaczego mama cicho płakała, dlaczego z takim przygnębieniem szykował się do drogi ojciec, dlaczego chowały się po kątach siostry — z żeby uspokoić samego siebie, zapytał:,Do pracy idziesz, tatusiu?” „Do pracy” — ojciec podniósł chłopca i pocałował go, czego nigdy nie robił, kiedy szedł do pracy.
Do przedszkola tego dnia nie poszedł. Na podwórku starsze dzieci wyjaśniły chłopcu, że jego ojca „zabrali”. Nie rozumiał, czy to dobrze, czy źle — zrozumiał jedynie, że to coś niezwykłego, o czym się mówi półgłosem. Był dumny: innych tatusiów nie zabrali, a mojego — zabrali! I kiedy następnego dnia mama w kolejce zaczęła rozmawiać ze znajomą, chłopiec przerywając rozmowę wypalił z przechwałką:,A tatę wczoraj zabrali!” — za co natychmiast dostał od mamy klapsa.
W domu siostry wyjaśniły chłopcu, że tatę „wsadzą do więzienia”, lecz i to były dla niego nic nie znaczące słowa. Był przekonany o tym, że z tatusiem, dużym, silnym, mądrym człowiekiem, który go nigdy nie bił, kupił mu rower i zabawki, podrzucał go do góry, opowiadał bajki i historie z czasów wojny….z jego tatusiem nic złego stać się nie może. I kiedy po miesiącu zezwolono na widzenie i chłopiec z parapetu, na którym go postawiono, zobaczył ojca — wychudłego, zarośniętego, zagubionego — za taką kratą, za jaką pewnego razu widział zwierzęta w objazdowym zoo, świat jego wyobrażeń runął, a on zaniósł się płaczem.
Trudno opisać, co się działo teraz w duszy Piotra Iwanowicza. Przypominało mu się wyraźnie, jak to było; pojawiło się uczucie dumy, że oto ma w ręku książkę nie o kimś innym, lecz właśnie o nim. Było też bezgraniczne zdziwienie, kto to wszystko ujawnił — nie on przecież, bo nikomu nie opowiadał takich szczegółów o sobie! I po co to wszystko?! Czuł niezadowolenie z oceny, jaką autor zdążył mu już wystawić z błahego powodu, z zachowania się na pogrzebie — oceny, przyjmijmy, nie całkiem błędnej, ale, wybaczcie, co innego, kiedy sam siebie tak oceniam, a co innego — kiedy ktoś postronny, przy czym nie w rozmowie w cztery oczy, lecz w książce, którą wszyscy mogą przeczytać! „Dlaczego właśnie o mnie?” Jednocześnie wydawało mu się to naturalne, że właśnie o nim.
Читать дальше