Miał chłop zdrowie. Właściwie nic mu nie było. Ogólne wyczerpanie, wzmożona pobudliwość, lekkie osłabienie mięśnia sercowego, drobne potłuczenia. Naderwane ścięgno w prawym przedramieniu. Tego to napytał sobie chyba dzisiaj, waląc ręką o ziemię, w bezsilnej wściekłości po daremnym, nieprzytomnym wypadzie.
Połknął porcję specyfików, wydzieloną mu przez automat i dał sobie obandażować ramię. Siedział spokojnie, nie odzywając się już, nagi, wychudły, ale nie tak chudy, jak pozostali. Kiedy było po wszystkim, wstał i bez słowa poszedł do umywalni. Usłyszałem huk wylatującego gazu.
Zastanowiłem się. Kiedy wyszedł w nowym kombinezonie, zastąpiłem mu drogę i powiedziałem twardym tonem:
— Jestem szefem ekipy interwencyjnej. Na razie będziesz musiał wykonywać moje polecenia.
Skinął głową. Następnie wskazał oczami spoczywającą w fotelu kobietę.
Odwróciłem się twarzą do kabiny i policzyłem obecnych. Thorns, Leger, kobieta w foteli, Torith, Bistra, Notti… Dziewiętnaście. „Monitor” miał na pokładzie pięć osób. „Helios” i „Proxima” po dwanaście. Collinsa zostawiliśmy w płytkim zagłębieniu, nakrytym nasypem z barwnych minerałów, obok kopuły z wejściem do tunelu. Brakowało dziewięciu osób. Wśród nich Ustera,
— Gdzie reszta? — spytałem.
— Niedaleko. Jeśli ktoś z nich jeszcze żyje. Siedzą w takiej małej bazie…
— Jak to się stało?
Wzruszył ramionami.
— Nie było zgody… na pokładzie. Walczyliśmy…
— Ze sobą? — W moim wzroku musiało być coś takiego, że uśmiechnął się mimo woli. Był to jeden z najsmutniejszych uśmiechów, jakie zdarzyło mi się w życiu oglądać.
— Nie bój się — powiedział. — Jestem przy zdrowych zmysłach. Teraz już tak — położył akcent na słowie „teraz”.
— Wiesz, gdzie to jest?
— Uhm. Byłem tam.
— Byłeś?
— Tak… przywitali mnie ogniem. Potem sam strzelałem.
— Jak się wydostałeś poza kordon?
— Wtedy nie było jeszcze tych stożków. Tylko antypola… Nazywali te strefy antypolami. Można i tak.
— Uster też tam jest? — pytałem dalej.
— Nie. Wziął „Monitor” i poleciał na Trzecią. Mówił, że to jedyna szansa. Ja zostałem, bo… — zająknął się.
Jasne. Został, żeby pilnować pozostałych.
Ale jeśli tak, to znaczy, że nie tkwili cały czas w strefach zerowych. Skoro byli w stanie przytomnie rozmawiać.
Nie było Ustera. W ich położeniu mógł rzeczywiście próbować tylko jednego. Kontaktu. Za wszelką cenę. Kontaktu, w wyniku którego przekonałby mieszkańców układu Alfy, że nie mają do czynienia z dzikusami. Mało było szans, by nie zapłacił ceny, na jaką się zdecydował, podejmując tę próbę.
— Zaprowadzisz nas tam — rzuciłem.
Wyprostowałem się i ruszyłem w kierunku fotela, zajętego przez nieprzytomną kobietę. Wyprzedził mnie szybkimi krokami i zastąpił drogę.
— Thaal — bąknął, nie patrząc mi w oczy.
Stanąłem.
— Nazywaj mnie Al. O co chodzi?
— Jedno pytanie. Co jeszcze chcesz wiedzieć?
W tym momencie zrobiło mi się go szczerze żal.
— Nic, Kros — powiedziałem półgłosem. — Naprawdę nic.
Twarz mu się wygładziła. Powoli skinął głową.
— To dobrze — szepnął. — To bardzo dobrze…
Kobieta poruszyła wargami. Przez moment spoglądała na mnie półprzytomnym wzrokiem, ale zaraz powieki jej opadły. Była niemal naga. Zostały z niej skóra i kości. Jedynie po oprawie oczu i gładkiej cerze można było poznać, że nie przekroczyła czterdziestki.
Schyliłem się. Jej ramię od łokcia do barku pokrywały drobne, czerwone cętki. Odwróciłem głowę i poszukałem wzrokiem w stosach rupieci, zalegających podłogę. Jest. Rzucona jakby ze złością w kąt, za postawami pulpitów, leżała mlecznobiała półautomatyczna strzykawka.
Wziąłem w ręce to nic prawie nie ważące ciało i zaniosłem na fotel diagnostyczny. Krosvitz poszedł za mną.
— To jest Ann — mruknął po chwili, pomagając mi zamknąć obwody. — Jej siostra…
— Wiem — przerwałem ostro. Obrzucił mnie zdziwionym spojrzeniem i umilkł. Kiedy zdjąłem pled, żeby ją umyć, bo sama nie byłaby w stanie przejść do łazienki, spuścił wzrok i odwrócił głowę. Miał prawo czuć się podle. Tylko że to już teraz wyłącznie jego sprawa.
Automat marudził. W nieskończoność zmieniał numerację. Musiało brakować jakichś składników.
Pomyślałem o Linie. Daleko mi było do zadowolenia z siebie. Ale musiałem się uśmiechnąć. I raptem, nie wiadomo dlaczego, przyszedł mi na myśl Uster. Lina i Uster. Co u licha?
Nagle zrozumiałem. Zrobię wszystko, żeby go znaleźć. Dla niej. Sam tego jeszcze nie pojmowałem. Ale czułem, że coś się we mnie przesiliło. Znajdę go i wyciągnę choćby z grobu. Nigdy w życiu nikt nie był mi tak potrzebny, jak teraz Uster. Itia… mniejsza o nią. Nie chodzi o Itię. Więc o co?
Mój głośniczek obudził się i zaświergotał. No, tak — przemknęło mi przez myśl — program.
Znowu się uśmiechnąłem.
— Dobra, dobra — mruknąłem, jak zawsze w takich wypadkach i zająłem się już wyłącznie Ann.
Po kilku minutach przyszła trochę do siebie. Przynajmniej na tyle, że mogła przełknąć kubek koncentratu. Patrzyła na mnie przytomnie i kilka razy otwierała usta, ale nie pozwoliłem jej mówić. Zaniosłem ją do sterowni, gdzie było trochę czyściej i umieściłem w fotelu pilota. Otuliłem ją pledem i wróciłem do nawigatorni.
Z kolei zajęliśmy się drugą kobietą z załogi „Monitora”, Bistra, potem Thornsem, a następnie pozostałymi. Pracowaliśmy bite dwie godziny. Zabrakło foteli, więc posłałem Krosvitza, żeby wymontował kilka z najbliższych kabin. Zrobił to szybko i bez zmęczenia. Był już dobry.
W końcu wszyscy byli już zbadani, naszpikowani lekami, wykąpani i nakarmieni. Stosunkowo najbardziej poszkodowany był Thorns. Głęboka rana w plecach, nad prawą łopatką, goiła się jednak bez komplikacji. Przypomniałem sobie jego przestrzelony skafander, o który potknął się Snagg w kabinie „Heliosa”, i pomyślałem, że chłop miał dużo szczęścia. Nie Snagg, oczywiście.
Kiedy ludzie spoczęli już w rozłożonych fotelach i kiedy większość z nich zapadła w drzemkę, wezwałem automaty oczyszczające. Z jakąś mściwą satysfakcją obserwowałem znikające w mgnieniu oka cuchnące resztki, porwane mikrofilmy, brudną odzież i splamione bandaże. Następnie przeszedłem do sterowni i połączyłem się z Rivą. Kazałem mu zameldować w bazie, że pierwsza część zaprogramowanej przez nią ekspedycji inforpolu osiągnęła sukces. Za wcześnie na radość. Tym niemniej jakiś komunikat powinni już z tego wysmażyć.
Riva rozmawiał ze mną spokojnie, ale wyczułem, że ma już serdecznie dość nieustannego kręcenia się w kółko u podnóża rakiety. Trudno. Teraz bardziej niż kiedykolwiek nie wolno nam ryzykować. Powiedziałem mu, że przewiduję start mniej więcej za godzinę i wyłączyłem się.
Brakowało dziewięciu osób. Krosvitz zapewniał, że poza zgromadzonymi w nawigatorni, na statku nie ma żywego ducha, ale wolałem sam się o tym przekonać. Zresztą i tak przed startem trzeba było wszystko przejrzeć. Uruchomiłem automaty kontrolne, zostawiłem Krosvitza przy uratowanych, a sam wybrałem się do kabin osobowych.
W pierwszych sześciu poza wszechobecnym bałaganem nie znalazłem nic interesującego. To znaczy nic ponad to, czego się spodziewałem.
Postałem chwilę w szybie korytarza, wpatrzony w spokojną perspektywę świateł, wypłaszających cień najgłębszych zakamarków, po czym uruchomiłem dźwig i zjechałem piętro niżej. Tutaj drzwi najbliższej kabiny stały otworem. Wszedłem i stanąłem jak wryty.
Читать дальше