Słowem, mieliśmy szczęście. Znowu. Za dużo tego szczęścia. Za dużo przypadków.
Jechaliśmy teraz z powrotem ku przełęczy. Jakiś czas nie zmieniałem kierunku. Dopiero kiedy oddaliliśmy się od kordonu na bezpieczną odległość, zawróciłem i stanąłem. Powiedziałem Rivie, żeby się zajął Snaggiem. W czasie, kiedy przekazywał meldunek, myślałem.
Wokół wieżyczek utrzymuje się strefa zerowa. Ludzie wewnątrz statku pozostają prawdopodobnie pod jej wpływem. Nie prawdopodobnie, lecz na pewno. Świadczyło o tym zachowanie Krosvitza. A zatem byli nieobliczalni. Czyli że nie mogliśmy ryzykować skażenia radioaktywnego w polu, otaczającym rakietę. Nasza najgroźniejsza broń, antymateria, stała się bezużyteczna. Ogień laserów spływał po wieżyczkach jak niewinny promyk latarki. Mieliśmy próbkę, kiedy Krosvitz zdobył się na akt rozpaczy, którego byliśmy milczącymi świadkami.
Pozostawało jedno. Mały miotacz antyprotonów o bardzo ograniczonym i ściśle obliczonym polu rażenia. Ale jak go zaprogramować? O ręcznym celowaniu nie było mowy. Wewnątrz strefy sami mogliśmy przecież spowodować nieobliczalne szkody. Nie nadawaliśmy się tam praktycznie do niczego.
Nie znaliśmy budowy urządzeń, wytwarzających paraliżujące pola. Nie znaliśmy ich struktury. Ani materiału, z jakiego je wykonano. Jak w takich warunkach zaprogramować celowniki, żeby reagowały tylko na wieżyczki i czarne piguły — jak je nazywaliśmy — a zachowywały się obojętnie wobec wszystkich innych przedmiotów? Czy to jest w ogóle możliwe?
— Nie — odpowiedziałem sobie na głos. — Niemożliwe.
Tak też było. Teoretycznie moglibyśmy wprawdzie próbować podjeżdżać na bezpieczny dystans kolejno od jednej wieżyczki do drugiej i niszczyć je przy użyciu ręcznie sterowanych miotaczy. Ale było więcej niż pewne, że obcy odpowiedzą wystrzeleniem w nas czarnych automatów. Nie możemy sobie pozwalać na luksus odblokowanych celowników.
Nie. Na dobrą sprawę istniało jedno jedyne rozwiązanie, dające nie gwarancję, ale przynajmniej jakie takie prawdopodobieństwo powodzenia. Mianowicie zdobyć jedną czarną pigułę i „pokazać” ją neuromatowi, aby ten zapisał jej charakterystykę w programach miotaczy. Zauważyłem, że strefa po jej przekroczeniu działa z pewnym opóźnieniem rzędu dziesiątych sekundy. Za mało dla ludzi, nawet dla nas, ale aż nadto dla neuromatu. Proste. Rzec można, dziecinnie proste. Tylko wyjść, wziąć pod pachę jedną pigułę, przynieść do kabiny i zaprezentować ją komputerom. Ale chciałbym widzieć tego, kto to zrobi. Kto znalazłszy się w strefie zerowej nie zapomni natychmiast, po co tam poszedł.
Zaraz, zaraz… Jak powiedziałem? Że chciałbym tego kogoś zobaczyć?
Nic trudnego. Zobaczę go. I to zapewne niebawem. Jak tylko skończy się ta ciuciubabka i będę mógł zerknąć do lustra.
— Bierz ster — rzuciłem do Rivy. Usłuchał, nie pytając, co chcę zrobić.
Wstałem i ruszyłem w stronę studzienki, prowadzącej do grodzi ładunkowych. Zszedłem po drabiniastych uchwytach i poświeciłem reflektorem. Krótki korytarzyk, szerokości człowieka w skafandrze, rozdwajał się. Na lewo wejście do komór energetycznych i stosu. Na prawo przechodziło się przez kilka klatek, ułożonych tarasowata wzdłuż stopni, a stąd do pojemnika z aparaturą wysięgnika.
Zmitrężyłem dobre trzy kwadranse, zanim w stosach zapasowych części, przekaźników, przetwornic chemicznych i tysięcy innych rupieci znalazłem to, czego szukałem. Wycofałem się czym prędzej, pozostawiając po sobie bałagan, za jaki oberwałbym dobrze po uszach, gdyby rzecz działa się na ćwiczeniach. Ale nie byłem na ćwiczeniach. I nie miałem wcale pewności, czy któremukolwiek z egzaminatorów przyszłoby na myśl coś tak paradoksalnie prostego.
Zatrzasnąłem za sobą klapę włazu i odszedłem kilka kroków, żeby dostać się w pole widzenia Rivy. Następnie podniosłem przedmiot, który z takim trudem odnalazłem i poprosiłem, żeby go sobie dobrze obejrzał.
Był to stary, niemal muzealny aparat do zdjęć holograficznych. Z archaiczną migawką. Żeby ją zwolnić, przyciskało się palcem mały, srebrny guziczek. Żadnego zdalnego sterowania, żadnych samoczynnych przekaźników, żadnych automatów, żadnych sprzężeń. Prościutki, zacny mechanizm, niewrażliwy na wszelkie możliwe strefy, jako że pozbawiony wszystkiego, co wiązało się z automatyczną łącznością.
W normalnych warunkach zadanie można by było, rzecz jasna, powierzyć automatycznym kamerom, którymi najeżony był nasz pojazd. Cóż, kiedy cała pokładowa aparatura zaczynała fiksować natychmiast lub niemal natychmiast, kiedy to, co tym razem miała zapamiętać, znalazło się w jej polu widzenia. Graniczyłoby z cudem, gdyby któraś z tych piguł spadła akurat tam, gdzie już przedtem skierowaliśmy obiektywy. Wtedy istotnie w ciągu tych ułamków sekundy, jakie mijały, zanim dochodziło do całkowitego zerwania łączności, aparatura zdążyłaby coś zarejestrować.
Ale szczęśliwych przypadków mieliśmy już dość. Trudno liczyć, by powtarzały się w nieskończoność.
Teraz miałem przynajmniej realną szansę. Oczywiście, o ile poradzę sobie z własną łącznością, wewnątrz mojego układu nerwowego. I jeśli kształt czarnego aparatu wystarczy, aby zaprogramować miotacz. Ale miałem nadzieję, że „piguły” nie będą przypominać żadnych ziemskich urządzeń.
Odwróciłem się, przygotowałem aparat i, zawiesiwszy go na szyi, ruszyłem wprost w stronę błękitnego kordonu. Palec trzymałem w pogotowiu, na spuście migawki. Doszedłem do wieżyczki i zrobiłem zdjęcie, obejmując całą jej sylwetkę. Zbliżyłem się jeszcze trochę, zmieniłem ogniskową i sfotografowałem sam szczyt, którego koniuszek świecił jak boja. Nie było tam żadnej latarni, szkła czy czegoś w tym rodzaju. Po prostu szpic gładkiego, jakby wykonanego z polerowanej stali, stożka. Podszedłem jeszcze trochę i zrobiłem powiększenie wycinka jego korpusu. Nawiasem mówiąc, padające z góry błękitne światło było silniejsze, kiedy patrzyło się z daleka niż tutaj, u podnóża konstrukcji.
Obszedłem wieżyczkę dokoła, ciągle zbliżając się do niej, wreszcie stanąłem i dotknąłem rękawicą ściany. Nic. Twarda powłoka bez żadnej klapy, włazu, uchwytów czy choćby miejsc oznaczonych inną barwą. Podnóże stożka wcinało się w szklisty grunt jak osadzone na głęboko wkopanych fundamentach, choć widzieliśmy przecież na własne oczy, że mamy do czynienia z konstrukcjami ruchomymi. Uderzyłem ręką. Głuchy, stłumiony stuk. I cisza.
Zaparłem się nogami i natarłem na stożek barkiem, z największą siłą, na jaką było mnie stać. Ani drgnął. Zrozumiałem, że nic tutaj nie wystoję. I jeszcze coś. Tu nikogo nie ma. Żywego ducha.
Statek otacza kordon. Ale tworzą go automaty. Zaprogramowane tak, żeby nie dopuścić do rozprzestrzenienia się epidemii na powierzchni globu. Gospodarze tutejszego układu słonecznego zostawili je i wynieśli się. Nie było ich w podziemiach. Nie spotkaliśmy ich na orbicie ani nigdzie po drodze. Nie warowali także tutaj, gdzie ludzie o sztucznie rozkojarzonych układach nerwowych, w obezwładnionym, pozbawionym automatów statku, czekali na głodową śmierć. Energia nagromadzona w zespołach „Proximy” dostarczałaby wprawdzie przetwórniom chemicznych składników potrzebnych do syntetyzowania pożywienia jeszcze przez co najmniej dziesięć lat, ale fakt pozostawał faktem.
Nie było ich nigdzie. Na całym globie. Porzucili go umyślnie. Zarządzili ostrą kwarantannę, po czym opuścili wszystkie bazy i urządzenia. Wrócą, kiedy będzie po wszystkim.
Ogarnęło mnie rozdrażnienie. Moje nerwy znajdowały się w opłakanym stanie. Zacisnąłem zęby i zmusiłem się do spokoju. Odszedłem kilka kroków od wieżyczki i stanąłem w miejscu, gdzie Krosvitz uruchomił miotacz.
Читать дальше