Rzecz prosta, wszystko mogło odbyć się zupełnie inaczej. I z pewnością odbyło się inaczej. Już otwierałem usta, żeby powiedzieć Rivie, co myślę o wartości naszych przedwczesnych spekulacji, kiedy centralka ożyła. W górnym rogu pulpitu mignęło ostre światełko, zgasło na kilka sekund, znowu rozbłysło, trwało tak dwie, może trzy sekundy i nagle łagodniejąc zaczęło regularnie pulsować. „Uran” był tam, gdzie powinien. Jego automatyczny nadajnik namiarowy pracował normalnie.
— Snagg! Odezwij się!
Cisza. Riva nie śpiesząc się manewrował klawiszami.
Ale Snagg się nie zgłosił.
— Wyszedł — powiedziałem po chwili. — Zaszło coś takiego, że musiał opuścić statek.
— Jak tamten, w tunelu? — spytał.
Głos miał spokojny, opanowany.
— Nie — uciąłem. — Tamten nie był z Korpusu.
Zamilkł.
Zająłem się pulpitem. Uruchomiłem zespół zdalnego sterowania i uzyskawszy kontakt, przekazałem „Uranowi” rozkaz wystrzelenia sondy. Podałem dane i trajektorie. Ale w okienku kontrolnym nic się nie pokazało. Spróbowałem jeszcze raz. Automat przeprowadził jakieś błyskawiczne operacje, po czym wyrzucił „zero”. Nic z tego. Neuromat „Urana” nie przyjmował poleceń. Na trasie przepływu informacji znajdowała się blokada. To mógł zrobić tylko Snagg, osobiście.
Wywoływaliśmy go jeszcze kilka minut bezskutecznie, wreszcie daliśmy spokój.
— Jedźmy — powiedziałem.
„Uran” był w porządku. Na razie nie groziło nam odcięcie od „Heliosa”. Droga na orbitę stała otworem. Snagg może poczekać.
Kto natomiast nie mógł czekać, to ludzie. Załogi statków, które trafiły tu przed nami.
Wracać w kierunku „Urana” nie miało sensu. Skalna rozpadlina ciągnęła się tam po kres horyzontu. Natomiast stosunkowo blisko na północ wspinała się stromym językiem jakby zastygłej ławy ku niewidocznej teraz przełęczy.
Zapuściłem silniki, skierowałem dziób pojazdu prosto jak strzelił w kierunku północnym i ruszyłem pełną mocą.
Od czterdziestu minut podłoga kabiny jęczała piskliwym, wibrującym tonem jak napięta do ostateczności struna. Przechył wgniatał nas w fotele, ręce z trudem sięgały do pulpitów. Ściana, którą pokonywał „Phobos”, była miejscami niemal pionowa.
Z lewej i z prawej strony wznosiły się przytłaczające ogromem czarne, przewieszone urwiska. Na próżno sięgaliśmy wzrokiem ku ich szczytom, tonęły w granicie nocy lub śmigały w górę, pozostając niewidoczne, nawet kiedy wstawaliśmy z miejsc i przekrzywiając głowy przywieraliśmy szybami kasków do iluminatorów. Niższe turnie, odstające groźnymi kłami od głównego masywu, wyglądały jak wulkaniczne fajerwerki, zastygłe w straszliwym wybuchu.
Stopniowo jednak ich rozczapierzone, iglaste wierzchołki pozostawały za nami. A raczej pod nami. Nie wiedzieliśmy, co to lęk wysokości, a jednak woleliśmy nie oglądać się za siebie. Była tam tylko przepaść.
Żleb zwężał się. Z obu stron zbiegały nieregularne, poszarpane grzędy, pozostawiając pośrodku prześwit, tak wąski, że chwilami musieliśmy niemal stawać w miejscu. Wkrótce jednak ujrzeliśmy w górze, przed nami szerokie, płaskie siodło. Przebyliśmy jeszcze ze sto metrów, po czym kabina wróciła powoli do poziomego położenia, silniki przycichły, wjechaliśmy na coś przypominającego wygodną półkę, wyprowadzającą łagodnym trawersem na szczyt przełęczy. Zauważyłem nagle dziwny refleks na skalnej gładziźnie grani, wspinającej się ku najbliższemu szczytowi. Zgasiłem reflektory, ale ów błękitnawy pobłysk, jakby pierwszy promień świtu, trwał nadal. Tylko że do świtu pozostały jeszcze niespełna dwie doby. Gdzieś, za skalnym murem musiało się znajdować inne źródło światła.
Ponownie zapaliłem reflektory i, opuszczając półkę, szerokim łukiem wyjechałem na szczyt przełęczy. Wyłączyłem silniki. Pojazd przebył samym rozpędem kilka metrów, zakołysał miękko, przekraczając szeroki w tym miejscu garb grani i znieruchomiał.
Nie myliłem się co do tych świetlnych refleksów. Ale nie zdążyłem przyjrzeć się nowemu widokowi tak dokładnie, jak na to zasługiwał, bo w kabinie zabrzmiał nagle spokojny głos Snagga.
— Mam was na ekranie. „Helios” w porządku. Baza przyjęła meldunek o lądowaniu. Hiss was pozdrawia…
— Nawzajem — wycedziłem. — A przy okazji, nie zdaje ci się przypadkiem, że o czymś zapomniałeś?
Umilkł. Na co, do diabła, liczył. Wołaliśmy go dobre półtorej godziny.
— Miałem… gości — wykrztusił wreszcie.
Spodziewałem się tego.
— Zablokowałeś automaty celownicze? — stwierdziłem raczej, niż zapytałem. Tym razem odpowiedział natychmiast:
— Zrobiłem mały przegląd przekaźników. Wtedy właśnie posłali mi taką czarną pigułę. Jakby tylko na to czekali…
— „Kwarka” i „Merkurego” także remontowałeś?!
— Są sprzężone…
Łatwo było uwierzyć, że czuje się teraz nieszczególnie. Ale i tak mógł mówić o niebywałym szczęściu.
— Wychodziłeś? — spytałem już normalnym głosem.
— Uhm…
— Po co?
Trwało chwilę, zanim wybąkał:
— Nie wiem…
Oczywiście, że nie wie. Ale wrócił. Nie tak, jak Collins. Dlaczego? Dlatego, że w przeciwieństwie do niego, był facetem z inforpolu. Co powiedziałem Rivie?
— Al.… — odezwał się nagle.
— Co jeszcze?
— … przepraszam.
— Przepraszam! — powtórzył sarkastycznie Riva.
Ale ja zrozumiałem, co Snagg ma na myśli. Nie chodziło mu o odblokowane automaty, opuszczenie rakiety i o wszystko, co robił lub czego nie robił, pozostając w strefie zerowej. Myślał teraz, jak przyjął moją relację. Wtedy kiedy wróciłem z samotnego lotu do „Heliosa”. Przepraszał za to, że nie wierzył.
— Dobra — rzuciłem. — Tylko nie ruszaj więcej blokady celowników.
Mruknął coś niezrozumiale i wyłączył się.
Nie wspominałem już o sondzie. Nie była potrzebna. Przed nami rozpościerała się obszerna, kolista nisza. Jakby dno krateru o łagodnych, łukowato wygiętych zboczach.
W centralnym punkcie kotliny, w jej najniżej położonym miejscu lśnił jasnobłękitnym światłem regularny pierścień. Jak aureola nad głowami świętych na średniowiecznych malowidłach. Tylko że miejsce głowy zajmował widoczny jak na dłoni strzelisty kontur potężnego cygara. Na pierwszy rzut oka rozpoznaliśmy rakietę. I nie mogła to być żadna inna rakieta, jak „Proxima” albo „Monitor”.
Powiększyłem obraz.
Gładka jak stół płaszczyzna. Kamienne jezioro, bez śladu fali i wiatru. Powleczone jakby warstewką szkliwa. Błękitne światła, padające z przysadzistych wieżyczek, kładły się na tej powierzchni monstrualnie długimi palcami. Pod ich dotykiem powłoka lśniła jak lustro.
Wieżyczki stały jedna przy drugiej w regularnych, kilkumetrowych odstępach. Świeciły tylko ich szpiczaste czuby. Poza tym nie było w nich nic, na czym można by oprzeć wzrok. Szerokie, koliste podstawy unosiły stożkowate, proporcjonalne kształty, bez śladu jakichkolwiek anten, celowników czy miotaczy. Tak to przynajmniej wyglądało z tej wysokości i z odległości dobrych sześciu kilometrów.
Przełęcz spadająca za nami na pokrytą wydmowymi wzgórzami wyżynę niemal pionowym kominem, tutaj spływała łagodnie szerokim żlebem. „Phobos” toczył się miękko, z wyłączonymi światłami, odrobinę tylko ciemniejszy od wypełniającego przestrzeń granatu. Nie minęła godzina, kiedy żleb wyprowadził nas, rozszerzającym się i twardniejącym w szklistą masę językiem, na skraj jeziorowatej kotliny. Zastopowałem.
Читать дальше