Rozejrzałem się.
Po niewidocznej przeszkodzie, która zatrzymała „Phobosa”, nie pozostało śladu. Może działa wybiórczo? Przede mną wznosiło się potężne cygaro statku, głuche, masywne, celujące zadartym dziobem w granatową noc, w gwiazdy. Nie dochodził stamtąd żaden głos, jakby cała rakieta była tylko martwym pomnikiem zbudowanym wiele lat temu, aby dać świadectwo ludzkiej tęsknocie i ludzkiej myśli. Temu wszystkiemu, co nazywamy duchem eksploracji.
Pod statkiem gęstniał cień. Na prowadnicach windy migotały błękitne refleksy. Podejść, wezwać platformę, wjechać do włazu i przywitać się z ludźmi. Powiedzieć: „jak się macie, piękna dziś noc” czy coś w tym rodzaju.
Wystarczy jednak spojrzeć w lewo lub prawo, aby zdać sobie sprawę, na czym się stoi. Błękitny kordon trwał nieruchomo jak pluton egzekucyjny, najstraszniejszy ze wszystkich, bo martwy. Światła kładły się łagodnie na szklistym gruncie, przywodząc na myśl ciche przystanie nad jeziorami. Dalej był tylko granat i odrobinę ciemniejsze postrzępione masywy skał.
Czułem się coraz gorzej. Od dobrej chwili stałem bez ruchu. W stronę statku nie wolno mi już postąpić kroku. Tam jest ta strefa. Każdy strzępek nerwów ostrzegał mnie przed jej obecnością. Ale stojąc i czekając, nie wiadomo na co, niczego nie osiągnę. Trzeba wziąć się w garść.
Odwróciłem się. Chwyciłem oburącz aparat i podniosłem celownik do oka. Zacząłem wykonywać półobroty, jak saper na ćwiczebnym polu minowym. Ruszyłem po cięciwie koła, wyznaczonego przez błękitne stożki.
I wtedy pochwyciłem kątem oka króciutki błysk. Mały czarny przedmiot upadł kilkanaście metrów przede mną. Jeszcze się toczył, gdy zwolniłem migawkę. W tej samej chwili puściłem aparat, który zawisł na pasku, przymocowanym przezornie do kryzy skafandra i rzuciłem się szalonym biegiem w kierunku „Phobosa”. Uderzyłem o coś, zatoczyłem się, ale biegłem dalej. Błękitne światełka zgasły. Znajdowałem się już po drugiej stronie kordonu.
Pośliznąłem się. Pod nogami miałem lód. Rozpędziłem się i próbowałem pojechać na butach jak na łyżwach. Przyhamowało mnie tak, że upadłem i szurnąłem kaskiem po powierzchni gruntu, która z bliska nie wydawała się już tak bardzo śliska.
— Granatowa ślizgawka! — wykrzyknąłem. Nogi plątały się pode mną. Podskakiwałem, tańczyłem, biegnąc zygzakiem, zakolami, stale jednak oddalając się od rakiety i kordonu wieżyczek. Jeśli Riva to wszystko widział, musiał mieć niezłą zabawę. A trudno, żeby nie widział. Kotlina była gładka jak stół. Przebiegłem jeszcze kilka kroków, ciężko dysząc, i zwaliłem się na kolana. Przez chwilę walczyłem z przemożnym pragnieniem zdarcia z siebie kasku, wszystkiego. Wtedy przypomniałem sobie prawie nagie ciało Collinsa. Oprzytomniałem.
Uważnie obejrzałem dyndający mi na piersiach aparat. Na szczęście nie ucierpiał od tego, co wyprawiałem.
Dźwignąłem się z trudem i szeroko stawiając nogi ruszyłem w stronę widniejącego w odległości kilkudziesięciu metrów „Phobosa”.
Z wywoływaniem zdjęć było trochę kłopotu. Długo szukałem odpowiednich arkuszy folii. Takich, żeby można je wprowadzić do zespołu programowego automatów celowniczych.
Pozytywy nie przedstawiały się ciekawie. Czarny przedmiot, któremu zawdzięczaliśmy wszystkie atrakcje od momentu wkroczenia w obszar układu planetarnego Alfy, wyglądał jak dobrze zachowana kula armatnia z czasów hiszpańskich konkwistadorów. Fotografie strażniczych stożków nie powiedziały nam również nic nowego. Ale w czasie całej mojej eskapady przekonałem się przynajmniej o jednym. To nie wieżyczki są odpowiedzialne za pola, paraliżujące centra nerwowe ludzi. Stymulatorami stref zerowych były tylko „czarne piguły”. Rola stożków pozostawała niejasna. Stwarzały jakąś niewidoczną zaporę. „Phobos” uderzył w nią i nie przeszedł. Zatrzymała również Krosvitza. Ale ja przedostałem się do wnętrza kordonu bez przeszkód.
Mniejsza z tym. Teraz chodzi tylko o to, czy neuromatowi wystarczy materiał, jakim dysponujemy, więcej niż skąpy, do zaprogramowania automatów celowniczych małego miotacza.
Wprowadziłem przestrzenne zdjęcia do zespołu pamięciowego. Przeliczyłem wszystkie dane, odległość od kuli w czasie wykonywania zdjęcia, naświetlenie, charakterystykę soczewki aparatu, czułość folii, temperaturę otoczenia i tak dalej. Jeżeli komputer zdoła z tego wysnuć jakieś wnioski na temat struktury czarnego urządzenia, to tym lepiej. W każdym razie celowniki otrzymają jego kształt i rozmiary.
Tym razem nie bawiłem się w żadne podchody. Nie zatrzymując pojazdu, posłałem krótką serię w najbliższą wieżyczkę. Sekundowy krzaczasty rozbłysk, podmuch, który przeniknął do wnętrza kabiny jak ciche westchnienie, pełna moc silników. Natychmiast zablokowałem celowniki, przerzucając je na sterowanie z neuromatu.
Byliśmy już w miejscu, gdzie przed chwilą trwała anihilacja. Po błękitnym stożku pozostała tylko odrobinę ciemniejsza, matowa smuga na szklistym gruncie. Przeszliśmy. Wieżyczki pozostały za nami. Widzieliśmy odbicia ich świateł w czołowym ekranie.
Moja szalona, samotna wyprawa nie poszła na marne. Umieszczone w programie zdjęcia stanowiły dostateczną informację dla neuromatu. Lufa miotacza wykonywała krótkie, błyskawiczne ruchy. Jej wylot rozjaśniał się na setną część sekundy, nie zdążył jeszcze zmatowieć, zmieniał kierunek i błyskał znowu jednym jedynym uderzeniem. Wszystkie celowały w cień, gęstniejący pod rufą statku. Wybuchały w nim białe, mikroskopijne gwiazdy. Obcy (czy ich automaty) nie oszczędzali aparatów, stymulujących strefy. Pod rakietą aż roiło się od nich.
Co do nas, czuliśmy się jak w małym, staroświeckim samolocie w czasie huraganu. „Phobos” niósł miękko, lekko kołysząc. Tylko tak reagował na pracę miotacza. Ale nam żołądki podchodziły do gardeł, chciało nam się śmiać, płakać, wpadaliśmy w odrętwienie, to znowu w obłędną wściekłość. Za każdym razem nie trwało to dłużej niż sekundy. Wylot miotacza bluzgał światłem w stronę najbliższej piguły i przychodziło uspokojenie. Też na sekundy.
Miotani tą piekielną huśtawką, okrążaliśmy podnóża rakiety. Pierścień się zamknął. Zapanowała cisza. Byliśmy już w połowie drugiego okrążenia: Z tyłu, spoza wieżyczek, dobiegł znany nam już aż za dobrze błysk.
Czarny przedmiot nie zdążył nawet dotknąć gruntu, gdy został unicestwiony ogniem miotacza. Powtórzyło się to jeszcze kilkakrotnie. Krążyliśmy wokół statku, jakby zapraszając obcych do kontynuowania zabawy. Byliśmy już spokojni. Nasze mózgi pracowały jak zawsze.
Minęło kilka minut. Ataki urwały się, jakby ich sprawcy zostali przekonani o daremności swoich wysiłków. Ale o przekonaniu kogokolwiek nie mogło być, rzecz jasna, mowy. Zapewne wreszcie wyczerpał się zapas piguł, pozostawiony przez obrońców Trzeciej. Wieżyczki sączyły łagodne, błękitne światło i stały bez ruchu. Mogło się wydawać, że nigdy nie opuszczały swoich stanowisk, by zrozpaczonego człowieka zagnać z powrotem do głodowej celi.
Odczekaliśmy jeszcze następne pięć minut, po czym skierowałem pojazd prosto do podnóża prowadnicy dźwigu. Riva przejął ster. Wyskoczyłem na szkliste podłoże. Teren był już silnie skażony, nie tak jednak, żeby nie można ryzykować. Jednym susem dopadłem płaskiej kratownicy i wezwałem platformę. Mechanizm działał normalnie. „Phobosa” już nie było obok mnie, dalej okrążał podstawę statku zataczając możliwie ciasne koła. Riva nie mógł czekać. Nie wiadomo było, czy mimo wszystko nie nastąpi kolejny atak. „Phobos” musiał mieć w każdej chwili wolne pole ostrzału. Za pozostawienie czarnej piguły w miejscu zasłoniętym akurat przed nami przez wyloty dysz „Proximy” dłużej niż kilka sekund, mogliśmy zapłacić bardzo drogo. Po prostu — powiększyć czekającą na śmierć ziemską załogę.
Читать дальше