Kramik początkującego antykwariusza. Zarazem buduar podupadłej dziewiętnastowiecznej kokoty i składnica odpadków. Kiosk z odpustowymi smakołykami, jaki oglądałem w mediolańskim muzeum folkloru.
Było tu wszystko. Stare ubiory robocze, relaksowe, wieczorowe, stosy kosmetyków, nie używanych od lat i nie wytrzymujących porównania z najlichszym zestawem, dostarczanym automatycznie do każdej łazienki, tak samo jak gaz czy woda. Setki mikrofilmów, z których samotny lokator kabiny nie mógł mieć najmniejszego pożytku, z tej prostej przyczyny — że do końca życia nie zdążyłby ich przejrzeć, chociażby pobieżnie. Stosy drobnych elementów aparatury łączności i zasilającej. Okulary, ołówki magnetyczne, latarki, zapasowe butle tlenowe, stelaże, zwoje tkanin i kartony folii. I żywność. Zwały koncentratów w oryginalnych pojemnikach i luźnych paczkach, kanistry i gruszki z płynem odżywczym zalegały dosłownie wszędzie. Początkowo układane starannie, bliżej wejścia walały się już bezładnie pod stołem, na leżance, na każdym wolnym skrawku podłogi.
Wyobraziłem sobie sylwetkę człowieka, przemykającego chyłkiem, rzucającego na boki trwożne i chytre zarazem spojrzenia, niosącego swój zebrany z zaplecza wspólnej nawigatorni, nonsensowny łup. Gromadzenie sprzętów. Jak najszybciej i jak najwięcej. Stale, godzina po godzinie, dzień po dniu przybywało w tej pojedynczej kabinie rzeczy, które chory, porażony człowiek chciał mieć za zamkniętymi drzwiami własnego azylu, zawsze pod ręką, zawsze tylko dla siebie. Gromadzenie sprzętów…
Mimo woli przyszło mi na myśl przekleństwo, jakie rzucano w starożytności. Ale wbrew pozorom rzecz nie była aż tak starożytna…
Odruchowo podniosłem dłoń do czoła. Chwilę postałem jak skamieniały, po czym nie zdając sobie sprawy z tego, co robię, podszedłem do iluminatora i rozjaśniłem ekran.
Wieżyczki, trwające w nieruchomym pierścieniu, były niewidoczne. Tylko z dolnej krawędzi obrazu wynurzały się jak rozczapierzone palce miękkie, błękitne smugi światła. Za nimi powierzchnią gruntu pobłyskiwała delikatnie, jakby odbijając jedynie promienie odległych gwiazd.
Spojrzałem w górę. Nie próbowałem nawet wyłuskiwać zarysów znajomych konstelacji z białozłotego mrowia. Co było w tym widoku naprawdę niezwykłego, porywającego nawet, to opływający gwiazdy soczysty, nieskazitelny granat. Takiej barwy nieba nie widziałem jeszcze nigdy.
Przestrzeń. Nie próżnia. Czystszej nie można sobie wyobrazić. Cisza. Noc, jaka w człowieku, oddalonym od własnego słońca o półtora parseka budzi nagle, nie wiadomo skąd i dlaczego, echo zasłyszanej kiedyś kolędy. I ta kabina, pełna sprzętów, nagromadzonych w obłąkanej samotności, w okrutnym pośpiechu, nakazanym przez nonsensowny, zwierzęcy strach, żeby ich kiedyś nie zbrakło.
Jakie pokłady podświadomości wyzwoliło w ludziach naruszenie przepływu informacji wewnątrz ich precyzyjnie przez naturę obmyślonych układów? Które z dawniejszych pokoleń doznało wstrząsów tak silnych, że piętno wyciśnięte przez nie w kodzie genetycznym, zagłuszyło inne atawizmy? I że przetrwało, zabliźnione, głuche, pozornie niebyłe, dłużej niż wiek nareszcie zintegrowanej, nareszcie sterowanej zgodnie z ideałami wspólnoty cywilizacji człowieka? Po to, żeby teraz, w strefie obcego słońca, na globie penetrowanym przez obcą rasę, nagle ożyć, rozróść się, rozpanoszyć i całą wolę, nadzieję, dumę pokolenia eksploratorów sprowadzić do zwierzęcych odruchów? Czy ludzie musieli polecieć aż tak daleko, żeby się przekonać, co tkwi w nich naprawdę i ile są warci?
Odpowiedź na te pytania, przynajmniej pierwsze z nich, nasuwała się sama. Zresztą udzielono nam jej w sposób aż nadto wymowny. Zrobili to oni. Mieszkańcy układu Alfy. Programując projekcję, jaką zademonstrowali w podziemnej hali. Ziemskie miasto z okresu ubiegłowiecznego kryzysu. Ludzie. Samotni w tłumie, lękający się zarówno tej samotności, jak i czyjejś interwencji w jej obszarze, pochłonięci bez reszty dzisiejszym pośpiechem, który jutro miał im przynieść zadośćuczynienie w postaci chwili odprężenia, a przynosił tylko nowy wzrost tempa. Jeżeli taką treść wydobyli z podświadomości przybyszów, mieli prawo poczuć się zniechęceni.
Przyszło mi na myśl, że wszystkie automaty, stymulujące strefy zerowe, podrzucane przybywającym, mogły być tylko testami. Kto wie, czy gospodarze układu nie mieli za sobą niemiłych doświadczeń, wyniesionych z wizyt przedstawicieli innych ras niż ich własna i niż ludzka. I czy te doświadczenia nie kazały im poddawać kolejnych ekspedycji lądujących w ich obszarze surowym egzaminom? „Sprawdzianom podświadomości”?
Ta myśl mnie tknęła. Zacząłem sobie przypominać wszystkie po kolei zetknięcia z czarnymi pigułami. Od pierwszych, wysyłanych na podobieństwo próbnych sond, naprzeciw naszym rakietom, zanim jeszcze wkroczyły w obszar ich systemu planetarnego. Potem kolejne ataki. A może nie ataki, tylko właśnie obserwacje i badania? Może dostrzegli w nas mimo wszystko cechy, które wydały im się bliskie lub interesujące i dlatego eksperymentowali tak długo?
Im usilniej się nad tym zastanawiałem, tym bardziej prawdopodobna wydawała mi się ta nowa, niezbyt miła hipoteza. Załóżmy, że tak właśnie było. I że „egzamin” nie wypadł pomyślnie. Dlatego obezwładnili statek, otoczyli go nieprzenikliwym kordonem, odebrali ludziom możliwość jakiegokolwiek świadomego działania, a sami wynieśli się cichaczem nie tylko z najbliższego otoczenia siedliska zarazy, ale z całego globu.
Dość. Sprawdzian, nie sprawdzian, to, co zrobili, sprowadziło na ludzi groźbę zagłady. Dlatego tu właśnie jesteśmy. Bo przecież my, z Rivą i Snaggiem, stanowiliśmy ekspedycję nie tylko ratunkową.
Wyprostowałem się, zgasiłem iluminator i wyszedłem na korytarz.
Dziesięć minut później, zatrzaskując klapę pieca indukcyjnego, pomyślałem, że cokolwiek by się stało, wspomnienie o tej kabinie zachowam tylko dla siebie. Ani słowa Rivie czy Snaggowi. Najmniejszej wzmianki w żadnym z meldunków, teraz ani później, po powrocie do bazy. Jeśli wrócę. Nie mówiąc o rozmowach z uratowanymi. Było to jedyne, co mogłem jeszcze zrobić dla tych ludzi i ich przyszłości.
Skończyłem przegląd kabin i wróciłem do nawigatorni. Krosvitz siedział przy stole i jadł. Ludzie leżeli bez ruchu w fotelach, pogrążeni w drzemce. Ich oddechy uspokajały się powoli, jeśli o nich chodzi, do zrobienia zostało tylko jedno.
Skierowałem się do głównego pulpitu. Doprowadzenie do porządku jego obwodów oraz usunięcie zakłóceń, spowodowanych obłędnym manewrowaniem klawiszami, nie zajęło mi więcej niż piętnaście minut. Wezwałem automaty hibernatorów. Wszystkie odpowiedziały żółtymi światełkami, na znak, że komory są w porządku i że w tej chwili nikogo w nich nie ma. Zleciłem neuromatowi czynności przygotowawcze, a sam zająłem się ludźmi.
Tym razem nie szukałem pomocy zespołów diagnostycznych. Na własną rękę zaaplikowałem każdemu porcję tabletek nasennych. Kiedy do nich podchodziłem, odwracali głowy i zamykali oczy. Kilku tylko przyglądało mi się, jakby usiłując odgadnąć moje prawdziwe zamiary. Ale robili, co chciałem, bez oporu.
Zadałem sobie pytanie, czy kiedy będzie po wszystkim, wrócą do swego zwyczaju pokazywania pleców na widok facetów z czarno — białymi emblematami Korpusu. W gruncie rzeczy niewiele mnie to jednak obchodziło.
Czterdzieści minut później tkwili już pod szczelnie przyssanymi do ścian pokrywami hibernatorów. Zapadali w sen. Pracę automatów zaprogramowałem na rok. Jeśli tutaj uda się sprawy pomyślnie doprowadzić do końca, będziemy mieć jeszcze dość czasu, żeby ich gruntownie wyremontować przed powrotem do bazy. Jeśli nie, darujemy im przynajmniej rok spokoju. Teraz nic im nie groziło. Chyba że obcy zmienią taktykę i postanowią zniszczyć statek. Ale nie zanosiło się na to. Przynajmniej na razie.
Читать дальше