Połknął je i głowa mu opadła. Przykryłem go pledem i poprawiłem opatrunek na jego ramieniu. Sprawdziłem także zestaw neutralizatorów i przekaźników. Końcówki zasilaczy, odżywiających bezpośrednio układ krwionośny i włókna nerwowe.
Kiedy skończyłem, spał już spokojnym, zdrowym snem. Oddychał równo, głęboko. Nie gorączkował. Z kolei zająłem się Ann. Nie próbowałem z nią mówić. Nie dopuściłbym do żadnej rozmowy, nawet gdyby sama chciała. Była wyczerpana bardziej niż Thorns. Potrzebowała dłuższej kuracji. Kto wie, jak długiej. Jeśli jednak pamiętała, jak o to pytał szef załogi „Heliosa”…
Automaty lecznicze i zasilające, podłączone do jej organizmu, pracowały bez przerwy. Kiedy podszedłem, uniosła powieki i obrzuciła mnie nieprzytomnym spojrzeniem. Natychmiast jednak znowu zapadła w płytką, gorączkową drzemkę.
Pomyślałem o jej siostrze. O jej nieśmiałym, jakby chłopięcym uśmiechu. O subtelnych rysach jej twarzy i króciutkiej spódniczce. Lina… Powiedziała, że Ann jest ładniejsza od niej. Tak jakbym tylko dlatego miał zwlekać z rozpoczęciem akcji pacyfikacyjnej, żeby ocalić kobiecą urodę.
Przyjrzałem się jej uważniej. Nawet zawodowy portrecista nie potrafiłby, powiedzieć, czy ta twarz była kiedyś naprawdę młoda i ładna. Zobaczymy za sześć lat. Do tego czasu będzie wyglądać jak dawniej. Wtedy powiem Linie, czy…
I nagle znowu przyszedł mi na myśl Uster. A zaraz potem to, co muszę zrobić. Sam. Nikt nie ma się prawa do tego wtrącać. Żaden z nich. A tym bardziej nikt z mojej ekipy. Z Korpusu.
W tym momencie w sterowni zabrzmiał sygnał wywoławczy. W kilka sekund znalazłem się przed pulpitem. W górnym rogu pulsowało światełko.
— Widzę światła kordonu — mówił Krosvitz. — Zajmij się miotaczem.
Odblokowałem automaty. Nie musiałem się śpieszyć. Widziałem ich na ekranie. Mieli jeszcze dobre piętnaście minut jazdy.
— Zabraliście wszystkich? — spytałem.
— Ośmiu. Jednego zostawiliśmy koło bazy.
— Kto?
— Areg. Powiesił się na przewodzie własnej butli tlenowej.
Godzinę później szkliwo, jakim pokryta była kotlina otoczona masywami skał, rozgorzało rażącą purpurą. Refleksy w ekranach zmieniły się w błyskawice. Z dysz buchnęły płomieniste chmury, aż raptem cały widnokrąg przeszył krzaczasty błysk, jakby pod statkiem w ułamku sekundy wzeszło słońce. Dno niecki, opasujące ją ściany starego krateru, wykrojone nagle z czerni pionowe nawisie mury pięciotysięczników, wszystko to stanęło w blasku dnia. Błękitne lampki kordonu dawno już utonęły w ogniu, jak krople w oceanie. Wieżyczki, trafione podmuchem anihilacji, przestały istnieć. W słoneczną, złotą biel wdarła się fala gorejącego fioletu. Pod rufą rozszedł się powoli płomienisty rozziew. Grzmot, odbity od skalistych ścian, wrócił i ogłuszył małą gromadkę ludzi, spokojnie obserwujących ekrany i wskazania czujników.
Wszystko to nie trwało dłużej niż minutę. W następnej grzmot począł się oddalać i cichnąć. Dziób statku odchylił się niedostrzegalnym dla oka łukiem od osi startu. Na tarczy tachdaru pojawiła się seledynowa nitka namiaru. U jej celu leżał krążący nieruchomo wokół globu, na kształt martwego satelity, porzucony przez ludzi „Helios”.
Równocześnie — czterysta kilometrów dalej na południe — trzy potężne cygara wykonały identyczny manewr. Pozostała po nich kipiel rozpalonego piachu, zastygającego powoli w szkliste bąble.
Ludzie opuszczali drugi księżyc trzeciej planety Alfy. Opuszczali go, choć tak niewiele brakowało, a zostaliby tu na zawsze. Teraz spali w hibernatorach, aby obudzić się w pełni sił, po roku powrotnego lotu do domu. Tylko dwoje z ocalonych pozostało w kabinach, samotnych ze swoimi myślami i uczuciami. Co do innych, czuwających przy automatach… Cóż. Wpojono w nich, że tam, gdzie w grę wchodzi działanie, tam nie liczą się uczucia. A od dziecka, a nawet zanim jeszcze przyszli na świat, przeznaczono im właśnie to jedno. Działanie.
Rozdział 10
Anatomia człowieka
Ktoś zapukał do drzwi.
Wchodziliśmy w szesnaste okrążenie Dziewiątej, jednej z granicznych planet systemu słonecznego Alfy, ostatniej, na jakiej nasz zwiad fotogeologiczny wykrył obecność ziem rzadkich. Po upływie niespełna dwóch godzin „Helios” i „Proxima”, które lądowały tutaj dla uzupełnienia zapasów paliwa, miały spotkać się z nami na orbicie.
— Proszę — rzuciłem, nie odrywając wzroku od pulpitu. Wszedł Krosvitz. Chwilę marudził przy drzwiach, wreszcie przeszedł przez kabinę i stanął za moimi plecami.
— Poczekaj minutkę — mruknąłem, nie odwracając się. — Już kończę.
Rzeczywiście byłem akurat przy ostatnim wzorze. Pracowałem bez przerwy jedenaście godzin. Teraz tylko sprawdzałem wyniki. Trajektorię lotu, przyspieszenia i korytarze znałem już niemal na pamięć.
Automat zabrzęczał cichym, przerywanym sygnałem, wyrzucił na ekran rozwiązanie wybranego wariantu i umilkł. Chwilę wpatrywałem się w zapis. Mocny, harmonijny wzór. Jak ostatni akord symfonii. Jeden z tych, za jakie każdy średniowieczny matematyk zapisałby duszę diabłu.
Wyłączyłem komputer i odwróciłem się z fotelem.
— Lecisz na Trzecią — stwierdził raczej, niż zapytał Krosvitz.
— Kto ci powiedział?
— Thorns. Kilka minut temu…
Umilkł. Odczekałem chwilę, po czym spytałem:
— Lecę. O co chodzi?
— Po Ustera?
— Powiedzmy, że po Ustera. Masz coś przeciwko temu? — sam się zdziwiłem, ile zniecierpliwienia zabrzmiało w moim głosie.
Potrząsnął głową.
— A co będzie z nami?
— Nic — rzuciłem. — Poczekacie tu na orbicie dwadzieścia dni. Ani minuty dłużej. Jeżeli do tego czasu nie wrócę, weźmiecie kurs na Lunę.
Przybliżył się o krok. Stał teraz tuż nade mną, tak, że chcąc spojrzeć mu w oczy, musiałem zadzierać głowę.
— Siadaj — powiedziałem.
Nie poruszył się. Milczał tak długo, że zaczęło mnie to już naprawdę drażnić. Wreszcie oświadczył:
— Polecę z tobą.
— Nie.
Skinął głową, jakby się tego spodziewał. Odwrócił się, zrobił kilka kroków, następnie znowu przystanął i utkwił we mnie wzrok. Nie był wzburzony.
— Ja czekałem na tę chwilę — powiedział spokojnie. — Sześć lat. Miałem zadanie. Nie wykonałem go. Byłem razem z Usterem. Jeśli ktoś ma prawo…
— Ja też otrzymałem zadanie — przerwałem. — I jak dotychczas nie idzie mi najgorzej.
Przyjął to bez protestu. Wiedziałem, o co mu chodzi. Ale obydwaj mieliśmy własne rachunki. A poza wszystkim, byłem tu w końcu dowódcą.
Główny cel ekipy został osiągnięty. I to bez względu na to, czy uda mi się odnaleźć Ustera, czy nie. Po jednym facecie z Korpusu nikt nie zapłacze się na śmierć. Tak już jest.
Jeszcze tylko jedno zostało do zrobienia: pouczenie mieszkańców trzeciej planety Alfy, że z ludźmi należy postępować przyzwoicie. Można ich nie kochać. Ale w takim razie, trzeba ich się bać.
To prawda, że Krosvitz ma prawo uczestniczyć w tym ostatnim akcie pierwszego wypadu człowieka w rejon obcej cywilizacji. Mimo to postanowiłem, że będzie inaczej. Nie zmienię programu automatów celowniczych, zanim sam nie dotknę stopą ich macierzystej planety. Nie obejrzę z bliska tych miast wyrastających z kwietników. Nie zrobię wszystkiego, aby wyciągnąć stamtąd Ustera. Co do tego ostatniego, nie próbowałem w siebie wmawiać, że chodzi o naszą dawną przyjaźń. To znaczy, tylko o nią. A jednak była to moja i wyłącznie moja sprawa.
Читать дальше