Pierścień błękitnych latarni, opasujący rakietę i przywodzący na myśl kordon, był nie dalej niż o półtora kilometra. Jak dotąd nie spostrzegliśmy w nim żadnych zmian, żadnego ruchu, który mógłby świadczyć, że nas zauważono i że spotkamy się z zawczasu obmyślonym przyjęciem.
To była „Proxima”. Białe litery na burcie majaczyły wprawdzie tylko niewyraźnymi plamami, ale przypomniałem sobie, że „Monitor” był nieco mniejszy od „Heliosa” i różnił się od statków drugiej ekspedycji budową dysz.
Klapy włazów były zatrzaśnięte. Wzdłuż korpusu ciągnęła się jednak nie uszkodzona pionowa prowadnica windy.
Wywołałem Snagga, przekazałem mu ostatnie wiadomości i powiedziałem, żeby posłał meldunek bazie. Mruknął: „ucieszą się” czy coś w tym rodzaju i dodał, że obcy przestali się nim interesować.
— Czy to cię martwi? — spytał łagodnie Riva.
— Przynajmniej coś się działo.
— Potem nam wszystko opowiesz — odpowiedział mu obiecująco Riva, takim tonem, jakby mówił do dziecka. Rozmowa rozwijała się interesująco, ale kazałem im przerwać, bo wokół rakiety powstał jakich ruch. Zamigotała w świetle platforma windy. Wytężyłem wzrok. Obiektywy kamery naszego pojazdu dawały już największe powiększenie, na jakie było je stać.
Winda spłynęła i nagle z bezkształtnej, zagęszczonej masy cienia leżącego pod dyszami statku wyskoczył człowiek. Odruchowo sięgnąłem do klawiatury celowników.
— Minus pięć od zera — zabrzmiał chłodny głos Rivy.
Bez tego wiedziałem, że nie możemy strzelać. Więcej szkody zrobilibyśmy ludziom niż kordonowi. Pochyliłem się w fotelu i patrzyłem.
Człowiek, odziany w próżniowy skafander, biegł potykając się i zataczając. W pewnej chwili uniósł wysoko ramiona i wtedy zobaczyłem, że jest uzbrojony. Miał ręczny miotacz.
Pierścień opasujący szeroko miejsce postoju statku ani drgnął. Nie zaobserwowaliśmy w nim najmniejszego poruszenia nawet wtedy, kiedy mężczyzna dotarł do samych niemal wieżyczek. Nagle zachwiał się i upadł na kolana. Błysnął miotacz. Ujrzeliśmy cieniutką strugę światła, strzelającą w kierunku najbliższego stożka i oplatającą go momentalnie płomieniem podobnym do wyładowania atmosferycznego. Mężczyzna nie odejmował palców od spustu. Ale promienisty sztych zafalował. Trafił w grunt, rozpryskując się miliardami krystalicznych ogników, przeniósł się z kolei na drugą wieżyczkę, ale liznął ją tylko, wzniósł się stromo w górę i począł szyć granatowy bezmiar przestrzeni. Czas płynął. Kolba miotacza musiała już parzyć dłonie strzelającego, nawet przez grube, próżniowe rękawice.
Raptem wylot miotacza zmatowiał. Przez ułamek sekundy unosiło się z niego coś przypominającego strużkę pary, wreszcie zgasł zupełnie. Zrozumiałem, że to nie obłąkany strzelec zwolnił w końcu spust, a po prostu wyczerpał się ładunek energii. To również dawało coś do myślenia.
Miotacz błysnął w locie, odrzucony daleko w bok. Mężczyzna upadł twarzą na ziemię i wił się jak ranne zwierzę. Po chwili znieruchomiał. Uniósł się na łokciach, kilka sekund trwał tak bez ruchu, po czym zaczął walić pięścią w szkliste podłoże. Wyrzucał w górę całe ramię i spuszczał je z szybkością i siłą ciężkiego młota. Wreszcie opadł ponownie, płasko przywierając do ziemi. Wtedy wieżyczki, ale nie najbliższa leżącego, tylko trzy czy cztery po obu jej stronach, posunęły się do przodu. Pełzły powoli i nierównomiernie. Wkrótce utworzyły jakby podkowę, wysuniętą otwartymi ramionami w stronę nieruchomej rakiety. Przypominały teraz kształtem niewód założony na płytkiej wodzie. Przystanęły na moment. Znowu ruszyły, już równocześnie, bardzo powoli, ale z jednakową szybkością. Kiedy stożek stanowiący najgłębszą część łuku znalazł się tak blisko, że niemal dotykał kasku leżącego, ten uniósł się z widocznym wysiłkiem i poleciał do tyłu, jak uderzony. Upadł na plecy, ale natychmiast podkurczył nogi i zaczął pełznąć, odpychając się stopami, niezdarnym ruchem kaleki. Świetlista podkowa przyspieszyła. Mężczyzna upadł znowu, przewrócił się na bok, chwilę przebierał bezradnie nogami, aż wreszcie udało się mu wstać. Skoczył do tyłu, zachwiał się, zatoczył, po czym, łapiąc równowagę, wyprostował na całą wysokość.
Wtedy dopiero poznałem jego skafander. Nie był taki jak wszystkie. Nawet z tej odległości rysował się niewyraźnie białoczarny emblemat na lewym ramieniu. Podłużna narośl na udzie to zespół wyjść dobrze mi znanej, specjalnej aparatury. Odruchowo sięgnąłem ręką do biodra i pojechałem nią wzdłuż mięśnia, muskając palcami końce przewodów. I to nie był zwykły skafander. Ludzikom nic by nie przyszło z jego wszystkich przekaźników i wzmacniaczy. A ten facet na dole, szczuty nagonką świecących wieżyczek, padający i zbierający się z największym wysiłkiem, z każdym ruchem bliższy klatki, jaką stanowił właz statku, to Krosvitz.
Czy naprawdę powiedziałem kiedyś do Liny: „Nie będę go lubił…”?
Właśnie.
— Kompresja? — rzuciłem przez zaciśnięte zęby.
— Pełna moc — odpowiedział natychmiast Riva.
— Przeciek?
— Zero.
— Usuń blokadę.
Dostrzegłem ruch w okienkach automatów celowniczych. Nie mogliśmy bić ciągłym, strefowym ogniem. Nie tutaj.
Rzut oka w ekran. Krosvitza pochłonął już cień pod rufą rakiety. Wieżyczki zatrzymały się. Błysnęła platforma windy. Wtedy błękitne stożki drgnęły i zaczęły pełznąć z powrotem. Nie minęła minuta, a wokół statku widniał już jednolity, regularny pierścień. Zwierzę zostało zapędzone tam, gdzie było jego miejsce.
— Naprzód — powiedziałem. Poczułem chłód na policzkach. Spokojnie, jakbym przystępował do wykonania jednego ze zwykłych ćwiczeń na poligonie, ująłem ster. Jeśli w tych przeklętych wieżyczkach są żywe istoty…
Tym razem nie trwało to nawet dwóch minut. Riva mruknął potem, że nabieramy wprawy.
Od najbliższej wieżyczki dzieliło nas już nie więcej niż pięć metrów. Raptem „Phobos” wyrżnął dziobem w coś niewidocznego, okręcił się dokoła własnej osi i zaczął ryczeć wszystkimi silnikami, bezradnie grzebiąc w miejscu. Okienka czujników oszalały. Przez moment śledziłem ich potępieńcze rozbłyski, po czym szczęki zwarły mi się tak, że aż zabolało. Ale nie bałem się. Nie popadłem w odrętwienie. Nie zacząłem snuć marzeń ani wspominać lepszych czasów. Ogarnęło mnie jedno jedyne pragnienie: dopaść tego poświęcającego diabelstwa, rozgnieść je na miazgę, rozpylić, wetrzeć w szklisty grunt, żeby śladu nie zostało. Rzuciłem się do sterów. Dałem pełny gaz.
Ryk silników wzmógł się jeszcze. Pojazd zaczął dygotać, początkowo wolno, potem coraz szybciej. Nagle ruszył z takim przyspieszeniem, że nie udało mi się utrzymać steru. Poleciałem do przodu jak wystrzelony. Poczułem silne uderzenie i usłyszałem ostry trzask. Chwilę jeszcze balansowałem, ale zwaliłbym się niechybnie pod podstawy ekranów, gdyby nie nowe pchnięcie, tym razem do tyłu. Frunąłem jak odbita piłka i wylądowałem na brzuchu, w moim własnym fotelu.
Wygramoliłem się z trudem i rzuciłem okiem na wskaźniki. Stały w pozycjach idealnie zgodnych z programem, jakby nigdy nic. W kabinie panowała cisza.
Wtedy właśnie Riva powiedział, że nabieramy wprawy. Mylił się jednak. Prawda, że wydostaliśmy się tym razem ze strefy zerowej szybko i w gruncie rzeczy bez większych perturbacji. Ale tylko dlatego, że „Phobos” po uderzeniu w coś, czego nie było widać, obrócił się tyłem. Nie miałem najmniejszego zamiaru wycofywać się stamtąd. Pamiętałem o tym aż za dobrze. Ruszyłem pełną mocą silników do przodu. Tylko że ten przód był nie tam, gdzie się spodziewałem.
Читать дальше