Wyprostował się na całą wysokość i utkwił we mnie badawcze spojrzenie.
— Zaraz, zaraz — powiedział z namysłem. — Ty sądzisz…
— Strefy zerowe — rzuciłem sucho.
Milczeliśmy chwilę. Wreszcie Riva cofnął się i wrócił na swoje miejsce. Nie usiadł jednak, tylko ponownie przywarł szybą swojego hełmu do iluminatora.
— W takim razie… — zaczął po chwili półgłosem.
— W takim razie — przerwałem — musimy się śpieszyć.
Tym razem nie czekałem, aż aparatura projekcyjna zainstalowana przez obcych zakończy transmisję czy raczej retransmisję wprowadzonego do niej programu. Ustawiłem wieżyczkę i uruchomiłem wysięgnik. Po chwili porzucony skafander spoczywał już w komorze transportowej naszego pojazdu. Następnie ruszyłem powoli, trzymając się bocznej ściany i starając się nie patrzeć w stronę, gdzie padające z błękitnawych pasów promienie wiązały się w odrażające i wrogie w swojej wymowie widowisko.
W ten sposób dotarliśmy w końcu do załamania ściany. „Phobos” zakręcił i przyhamował. Przejechaliśmy jeszcze kilka metrów, aż nagle przy lewej burcie coś stuknęło głucho, rozległ się przeraźliwy zgrzyt jakby dartej blachy stalowej, w szybę iluminatora uderzył błękitny płomień, w okienkach celowników zabłysły światełka, płomień zawirował, strzelił ku szczytowi wieżyczki i zgasł równie szybko, jak się pojawił. Zastopowałem.
Z lewej strony, tuż za szybą, zwisał nad korpusem pojazdu jakiś metalowy strzęp. Po chwili rozpoznałem kształt puszki, podobnej do tych, które widzieliśmy w korytarzu. Pozostała z niej tylko górna pokrywa, spiralnie skręcona. Z tylnej ścianki sterczały rozczapierzone i poczerniałe szczątki przewodów. Posuwając się na dobrą sprawę po omacku, wyrżnęliśmy w końcu w jedno z tutejszych urządzeń, powodując spięcie. Mogło się to gorzej skończyć.
Teraz trzeba było jednak przerwać jazdę i poczekać, aż kable i resztki energetycznego gniazda ostygną po chwilowym pożarze. A więc kilka minut zwłoki. Zwłoki, którą mogliśmy wykorzystać tylko w jeden sposób. Mianowicie wypijając do końca gorzki napój, jaki zgotowano na nasze przyjęcie. Odwróciłem wieżyczkę ku środkowi hali i rozparłem się wygodnie w fotelu.
Obraz miasta nie uległ zmianie. Jedynie ruch jakby wzmógł się jeszcze, o ile to w ogóle możliwe.
W dolnej krawędzi ekranu widniał fragment ciasnej, bocznej uliczki bez chodników. Fasadę najniższego piętra narożnej budowli stanowiła szeroka na kilkanaście metrów falista płyta szkła. Nad nią wisiał krzykliwy neon. Dalej były nie kończące się, wybiegające u góry poza pole widzenia, rzędy kwadratowych okien.
Przed panoramiczną szybą na parterze płynął nieustannie potok ludzi. Nad ich głowami, w głębi widocznej za oknem sali stały stoliki, nakryte białymi narzutami. Na niskich, przezroczystych fotelach siedziały dziewczęta w spódniczkach kończących się powyżej ud i kolorowych kamizelkach, młodzi chłopcy w obcisłych, błyszczących bluzach, mężczyźni z wypiekami na twarzy, gestykulujący gwałtownie lub przeciwnie, otępiali, zapatrzeni w pustkę, jaka otwierała się przed ich niewidzącymi oczami. Kobiet liczących sobie ponad trzydziestkę nie zauważyłem.
Najbliżej nas, w rogu sali, niskie, niewygodne krzesło zajmował starszy facet. Głęboko pochylony, położył łokcie na stole i oparł o nie czoło. Zdawało się, że spał. Siedząca naprzeciw dziewczyna mimo to coś do niego mówiła. Mężczyzna nie reagował, od czasu do czasu unosił tylko odrobinę głowę, potrząsał nią, jakby odganiał muchę i ponownie zasypiał. Przed nim widniała butelka z przezroczystym płynem i jakieś brudne naczynia. W pewnej chwili dziewczyna przechyliła się nad stołem i położyła mu ręce na łokciach. Potrząsnęła nim, mocno, a nawet brutalnie. Mężczyzna uniósł głowę. Jego oczy pozostały jednak przymknięte. Kosmyki rzadkich włosów przylepiły mu się do czoła. Poruszył kilkakrotnie ustami i usiłował wstać, ale kolana mu się rozjechały, popływał na nich chwilę, jakby jechał na rowerze i z powrotem padł na krzesło. Dziewczyna zaśmiała się, odwróciła i skinęła ręką. Natychmiast przy ich stoliku pojawił się inny mężczyzna, w lśniącej, niebieskiej bluzie.
W tej samej chwili na chodniku, przed szklaną ścianą powstał zamęt. Z drzwi, w których obracało się coś przypominającego łopatki wirników w starych turbogeneratorach, wypadł inny starszy mężczyzna w podwiniętej koszuli, przeleciał, potykając się, kilka metrów i runął jak długi, uderzając twarzą o kamienne płyty. Tłum zafalował. Mężczyzna podniósł się na łokciach, podkurczył nogi, chciał wstać, ale ramiona ugięły się pod nim i upadł znowu. Raz jeszcze jego palce drgnęły konwulsyjnie, po czym znieruchomiał.
Wokół sylwetki leżącego zrobiło się pusto. Ale tylko na chwilę.
Nie minęła minuta, a szeregi ludzi, omijających dotąd to miejsce, zbliżyły się i zacieśniły. Jedynym świadectwem przeszkody, rozciągniętej na chodniku, pozostał odrobinę większy prześwit w falującym morzu głów. Nie zauważyłem, aby ktokolwiek zatrzymał się, chociażby na ułamek sekundy. Twarze przechodzących odwracały się od leżącego, nie było w nich nic poza zniecierpliwieniem, spowodowanym koniecznością omijania czegoś, co zawalało drogę.
Miałem tego dość. Nie zważając na reakcję, jaką mogę wywołać, przesunąłem wieżyczkę, zablokowałem automaty i puściłem po ścianach serię laserową, starając się trafiać w błękitnawe pasy. Miasto trwało jeszcze ułamek sekundy, nagle rozległ się trzask jakby wyładowania atmosferycznego, obraz rozbłysł momentalnie, po czym wszystko znikło.
Zapaliłem reflektory. Kiedy nasze oczy oswoiły się z ciemnością, powoli ruszyłem do przodu.
Wylot korytarza znajdował się nie dalej niż pięć metrów od miejsca, gdzie musieliśmy stanąć po zderzeniu. Tak samo jak na dnie szybu odsłoniła go fotokomórka, kiedy trafiły w nią promienie naszych świateł czołowych. Nie oglądając się już za siebie, wjechałem w mroczną perspektywę tunelu.
W pewnej chwili odezwał się geiger. Indykator zapłonął znowu jaskrawą czerwienią. Sprawdzało się to, co powiedziałem Rivie. Nasi byli tutaj przed nami.
Pięćdziesiąt metrów dalej dno korytarza załamało się nagle. Przed nami widniała rozświetlona nikłą poświatą pochylnia, uciekająca stromo ku górze. Silniki zamruczały odrobinę głośniej, kabina zakołysała się miękko i zaczęła się wspinaczka.
Licznik przebytej drogi, biorąc od momentu przejechania wyrwy w powierzchniowej ścianie bazy, wskazywał liczbę dziewięćdziesiąt cztery. Osiem godzin jazdy. Dość, jak na pierwszą dobę po lądowaniu. Miałem teraz tylko jedno życzenie: jak najprędzej znaleźć się na powierzchni. Ale czekała nas jeszcze jedna niespodzianka. Ściśle mówiąc, dwie.
Chodnik wznosił się dalej, prostą stromizną, pozbawioną jakichkolwiek zakamarków. Robiło się coraz jaśniej, ale w perspektywie nie było jeszcze nic, co wskazywałoby na bliskość wylotu czy wjazdu do obszerniejszego pomieszczenia. Nie wiedziałem nawet, czy pochylnia wyprowadza na powierzchnię, czy też będziemy musieli zawrócić.
Niemniej z każdym przebytym metrem znajdowaliśmy się wyżej. To było już coś.
Odwróciłem się na moment, aby rzucić okiem na czujniki, umieszczone z tyłu kabiny, i właśnie wtedy „Phobos” gwałtownie zastopował. Poleciałem do przodu, z rozpędu uderzając barkiem o poręcz fotela. Chciałem coś powiedzieć, ale Riva mnie uprzedził:
— Tego też weźmiesz do pojemnika? — spytał zachrypłym, nienaturalnie spokojnym głosem.
Читать дальше