Zastopowałem.
— Światło — powiedział Riva.
Już od pewnej chwili miałem wrażenie, że ekrany poza odbiciem dwóch białych, matowych smug, padających spod wieżyczki „Phobosa”, nasączają się jakby głębszą, pastelową poświatą. Zgasiłem lampy i na kilka sekund zamknąłem oczy.
Kiedy je otwarłem i kiedy mój wzrok oswoił się ze zmienionym otoczeniem, pomyślałem w pierwszej chwili, że wylądowała koło nas kolejna piguła i że znowu tracę kontakt z rzeczywistością. Posłałem szybkie spojrzenie w stronę Rivy. Ale w wyrazie jego oczu nie było nic, co mogłoby mnie zaniepokoić.
Wstałem z fotela, przecisnąłem się między pulpitem a obudową ekranu i przywarłem hełmem do okiennej płyty. Po przeciwnej stronie kabiny Riva zrobił to samo. Z naszych ust nie padło ani jedno słowo.
Wytłumiłem czujniki. W doskonałej ciszy i mroku panującym wewnątrz naszej ziemskiej łupinki, śmiesznie małej w porównaniu z otaczającym nas ogromem, chłonęliśmy z mimowolnym podziwem widok, przerastający rozmachem i pełną ekspresji harmonią wszystko, co zdarzyło nam się dotychczas oglądać.
Przed nami, jak okiem sięgnąć, przestrzeń wypełniała się słonecznym światłem. Ale nie była to przestrzeń zamknięta planem, na jakim zbudowano kopulastą halę. Rozpościerała się do granic zamglonego horyzontu, tam, gdzie pochód z rzadka rozsianych po szafirowym firmamencie jasnobeżowych obłoków wpływał już w rozcieńczony mlekiem błękit. Blask padający na powierzchnię ziemi, bo patrzyliśmy na ziemię, planetę życia, był blaskiem dnia. Ale ziemia sama, a raczej to, co znajdowało się na niej, jaśniało również, jak jaśnieje wielkie miasto, kiedy cienie sięgają już połowy wysokości domów, na ulicach i w mieszkaniach zapalają się lampy, a w atmosferze pozostało jeszcze dość światła, aby rysunek był całkowity, aby jego kontury wypełniała plastyczna treść, której nie zamazują, lecz uwypuklają właśnie orientacyjne punkciki lamp.
Cały ten obraz rozwijał się powoli, wynurzał jak żywa, przestrzenna makieta z głębi gigantycznego szybu spadającego pionową ścianą metr przed dziobem pojazdu. Jeszcze byliśmy w hali, jeszcze w perspektywie z lewej i z prawej strony widniały zarysy grodzi i wklęsłych rynien, ale wszystko to topniało w oczach, ustępując otwartej przestrzeni krajobrazu. Wreszcie niewidoczna tarcza unosząca rzekomą powierzchnię ziemi zrównała się poziomem z krawędzią szybu i rozpierzchła z szybkością światła, wypełniając bez reszty krąg horyzontu. Z elementów budowli, w której wnętrze wtargnęliśmy, nie jako pierwsi zresztą, nie pozostało śladu.
Tarcza słoneczna, biała, z błękitnawym nalotem stała nisko na firmamencie, nie tak nisko jednak, żeby padające ze wzniesień cienie mogły zubożyć rzeźbę terenu. Przed nami zbocze obniżało się, spływając łagodnie w obszerną, zieloną dolinę. Miliardy, setki miliardów pojedynczych kryształków szmaragdów i topazów, zmieszanych z soczystym granatem, z wtopionymi nitkami matowego srebra i rudego brązu posłużyło tutaj jako tworzywo, z którego natura zbudowała swoje swobodne, pełne rozmachu, a równocześnie nacechowane prostotą kompozycje. Tak to wyglądało. Śmieszne, lecz dla nas była to mimo wszystko zieleń. Bo zbocze, sprowadzające w głąb niecki, cały jej obszar wraz z granicznymi wypiętrzeniami fantazyjnych wzgórz, aż po zamykające część widnokręgu szczyty, było jednym wielkim parkiem czy raczej pysznym trawnikiem, przypominającym kwitnące połoniny w górskich rezerwatach na Ziemi.
W centralnej części doliny wznosiło się miasto. Jego bryły, odwrócone stożki, nakryte spłaszczonymi kopułami, wysmukłe, graniaste wieże i wyższe od nich nieregularne walce, oplecione pajęczą sinusoidą, z zawieszonymi jakby w powietrzu estakadami, wyrastały bez żadnego przejścia wprost z kwitnącej wszystkimi barwami, niewiarygodnie bujnej łąki.
To miasto żyło. Na jego napowietrznych trasach poruszały się poświęcające pastelowe punkciki. Gdzieniegdzie łączyły się i zlewały w ciągłe, zamazane pasma, potem rozbiegały znowu, wpełzając na łukowate bocznice, strzelające ku szczytom budowli lub opadające falistymi spiralami na niższe kondygnacje. Żadna z nich nie docierała jednak do powierzchni gruntu. Tam nie było dróg, nie było nic, tylko ten kolorowy trawnik i gładkie, pozbawione otworów podnóża konstrukcji. Życie miasta toczyło się wyłącznie na wyższych piętrach, na tarasach i wielopoziomowych estakadach, tu i ówdzie zakończonych krzyżującymi się pętlami.
Nie umiem powiedzieć, jak długo trwaliśmy tak, milcząc, z hełmami przytkniętymi do okien. Z miejsca, gdzie stał Riva, dobiegło w pewnej chwili jakby ciche westchnienie. Oderwał się od szklanej płyty, obszedł kabinę i stanął tuż za moimi plecami.
— Chciałbym wiedzieć, czy wszystkie ich miasta wyglądają tak samo… Odwróciłem się.
— Nie sądzę — powiedziałem — aby wybrali najgorsze.
Odsunąłem go i zająłem miejsce w fotelu, przed pulpitem. Szukając po omacku, odnalazłem klawisze obiektywów. Uruchomiłem aparaturę rejestrującą. W zespołach pamięciowych neuromatu zaczęła się utrwalać panorama cywilizowanych obszarów Trzeciej.
Odczekałem minutę. Aż nadto, biorąc pod uwagę przyspieszenie, z jakim odbywała się rejestracja. Następnie, nie zatrzymując aparatury, przerzuciłem wizję przekazywaną przez obiektyw na ekran i powiększyłem obraz, jak tylko się dało, w granicach kontrastu.
Wzgórza obrzeżające dolinę, zaścieloną wielobarwną zielenią, zbocze przed nami, wszystko to zniknęło z pola widzenia. Pozostały konstrukcje miasta, jego środkowej części. Pastelowe punkciki, poświęcające na sinusoidach napowietrznych dróg, urosły do rozmiarów małych żuczków. Odnosiłem wrażenie, że ich osłony przepuszczają promienie światła. Chwilami wydawało mi się nawet, że dostrzegam wewnątrz pochylone figurki, ale odległość była zbyt duża, abym mógł się pokusić o precyzyjne określenie kształtów tak drobnych szczegółów.
Za to ślimacznice, spinające poszczególne budowle i kompleksy brył, zyskały nowy wymiar. Przedstawiały się teraz jako lekko wklęsłe w środkowej części tasiemki, wpadające w łuki i wiraże niemal pionowymi przechyłami.
Ściany poszczególnych brył widniały przed nami w całej okazałości. Ich linie wydały się z bliska jeszcze śmielsze i bardziej harmonijne. Niektóre, przypominające odwrócone ostrosłupy, ledwie muskały ziemię iglastymi szpicami, przy czym wydawało się, że w równowadze utrzymuje je jedynie sąsiedztwo pajęczych splotów najbliższej estakady. Inne, rozwidlające się lejkowato ku górze, wypuszczały spod płasko ściętych szczytów luźno na pozór zwisające przęsła ku okolicznym wieżom, przęsła te donikąd jednak nie docierały, załamując się nagle i cofając zwiniętymi spiralnie tasiemkami ku najbliższemu wybrzuszeniu drogi. Nigdzie natomiast, w żadnej ze ścian, nie było śladu okien, drzwi czy w ogóle jakichkolwiek otworów. Życie tego środowiska nie przedostawało się poza zamknięte wnętrza strzelistych brył. Żuczki, które w pierwszej chwili uznaliśmy za pojazdy, mogły być równie dobrze automatami.
Miasto, zagęszczające się w górze, dołem pozostawiało obszerne prześwity, nie naruszając piękna i spokoju kwiecistej łąki. Jakby nie wyrastało z niej, lecz unosiło się w powietrzu.
Przywykliśmy do spokoju, Riva i ja. Ale w tym widoku było coś więcej niż zwykły spokój. Była w nim niewzruszona wiara projektantów i budowniczych całego kompleksu w trwałość idei, z jaką przystąpili do pracy. Głęboka świadomość ceny, jaką trzeba zapłacić za pogodę życia swojej rasy.
Читать дальше