— Widoczność zero — zameldował Snagg. Jakbyśmy czekali tylko na ten meldunek.
Riva pochylił się znowu nad pulpitem i pośpiesznie przerzucał klawisze. Raptem kabina wypełniła się gwarem zmieszanych ludzkich głosów.
— Potrzebuję wody — mówiła kobieta głosem, w którym brzmiała troska, a nawet rozpacz.
— Jest spirytus — odpowiedział mężczyzna. Czyjś śmiech. Kilka głosów naraz, z których na próżno usiłowałem wyłowić pojedyncze słowa. Krzyk, a raczej wrzask, ochrypły, nieludzki, pełen nieposkromionej wściekłości. Sekunda ciszy. Znowu bełkot wielu zmieszanych głosów.
— Namiar!
Riva manewrował gorączkowo aparaturą sterującą centralki, gdy wtem łączność urwała się, jak nożem uciął, i w kabinie zabrzmiał głos Snagga:
— Mam załogę! To samo, co w zapisach „Heliosa”!
— Wyłącz się! — warknąłem.
Umilkł. Czekałem kilka minut, z nadzieją, że Rivie jeszcze raz uda się odnaleźć pasmo, przenoszące głosy ludzi. Pasmo w końcu znalazł, ale nie usłyszeliśmy już nic poza niezrozumiałymi dla naszych komputerów sygnałami mieszkańców systemu.
— Namierzyłeś? — spytałem.
Poruszył głową.
— Na przedłużeniu toru — mruknął. — Nie zdążyłem sprawdzić… — dodał niepewnie.
Pchnąłem ster. „Phobos” ruszył ostro i z miejsca nabierając prędkości pomknął środkiem pasa, powleczonego białą emalią ku widniejącemu w perspektywie wąskiemu pasmu gór.
* * *
Od momentu, w którym po raz pierwszy stanęliśmy na tej urywającej się w pustyni szosie, minęło trzydzieści minut. Przez cały ten czas nie odezwaliśmy się słowem. Również Snagg milczał, jakby dotknięty, że nie chcieliśmy go słuchać.
A więc żyli. Przynajmniej niektórzy. Odnajdziemy ich. Teraz to już tylko kwestia czasu. Zatem na razie musimy unikać spotkania z obcymi. Nie wolno ich drażnić. Oczywiście do czasu. Tak długo, aż ludzie, wszyscy, ilu będziemy w stanie uratować, znajdą się w hibernatorach „Heliosa”. Potem zobaczymy. Z pewnością nie odlecimy stąd ot tak sobie, udając, że nic się nie stało.
Góry rosły w oczach. Widzieliśmy już miejsce, gdzie kanion, wzdłuż którego położono biały pas, wypełniał się, przechodząc w płaski upłaz, prowadzący rosnącą stromizną ku przełęczy. Tam grzebień zamykający horyzont łączył się z pasmem szczytów, towarzyszących nam cały czas od wschodu.
Przebyliśmy jeszcze półtora kilometra, zanim prosty dotychczas tor osobliwej szosy zaczął, początkowo niedostrzegalnie, a następnie szerokim, ale zacieśniającym się łukiem zakręcać ku zachodowi. Perspektywę przesłoniły regularne garby wydm, jakby wyższe w tym miejscu od tych, które przeskakiwaliśmy po opuszczeniu lądowiska.
Wreszcie, za którymś z kolejnych zboczy, odsłoniła się pusta przestrzeń. Wzgórza rozbiegały się, tworząc opasujący sztuczną równinę kolisty krąg. Pośrodku, niczym obraz z lichego filmu przygodowego, widniała lśniąca, przypłaszczona kopuła ogromnej budowli.
Zastopowałem.
— Jeżeli oni są tam… — Riva nie skończył. Wywołałem Snagga.
— Widzę — powiedział, jakby z niechęcią. — Nie mam stamtąd żadnych sygnałów…
Kazałem mu wystrzelić sondę. Zrobił to jednak z nie lepszym skutkiem niż poprzednio. Aparat przestał przekazywać obraz, zanim znalazł się nad miejscem, gdzie stał „Phobos”.
— To nie jest złe — odezwał się po chwili Riva.
Kształt budowli, nieregularna sinusoida kopuły, proporcje jej przypłaszczonej czapy i trapezoidalnej podstawy, mogły rzeczywiście wzbudzać podziw ziemskiego architekta. Biały pas, który nas tutaj przyprowadził, rozdzielał się nie dobiegając do podnóża czaszy i odbiegał ją eliptycznie, pozostawiając sporo wolnej przestrzeni. Zapełniały ją rozrzucone na pozór bezładnie bloki kolorowych skał, jakieś spiralne, ułożone szeregowo konstrukcje, jajowate pojemniki i rozszerzające się ku górze wiązki złocistych prętów.
Odczekałem jeszcze kilka minut, po czym zablokowałem automaty celownicze i przycisnąłem spust baterii laserowej. Nad kopułą pojaśniało. Trzy krótkie serie. Przerwa i znowu trzy.
Nic. Jakby nie mieli żadnych zewnętrznych czujników, obiektywów, nasłuchu. Jakby ich nie obchodziło, że pod bazę przybył pojazd, którego załogę stanowiły istoty spoza ich systemu słonecznego.
— Jedziemy — rzuciłem. — Melduj Snaggowi.
Nie czekając, aż Riva skończy przekazywać dane „Uranowi”, odblokowałem celowniki i pchnąłem ster. „Phobos” podtoczył się miękko do rozwidlenia pasa, na ekrany padł głęboki cień, rzucony przez kopułę, spod wieżyczki trysnęły smugi światła. Fotokomórka uruchomiła reflektory.
Okrążaliśmy budowlę lewym pasem, pilnie bacząc na wskazania czujnikowi obserwując mijane konstrukcje. Ale najmniejsze poruszenie, najmniejszy dźwięk czy błysk światła nie przerwały martwej ciszy, panującej wokół kopuły, zajmującej centralny punkt zalanego słońcem koliska, otoczonego gładkimi czubami wzgórz.
Minęliśmy w ten sposób zachodnią część pierścienia opasującego bazę i znaleźliśmy się z tyłu budowli. W jej lśniącej, jakby oblanej szkliwem ścianie nie udało nam się dotychczas wypatrzyć niczego, co wskazywałoby na obecność drzwi, wejścia czy jakiegokolwiek otworu. Powoli, rosło we mnie przekonanie, że nie pozostanie nam nic innego, jak wywalić przejście miotaczem. Nagle zastopowałem, tak gwałtownie, że aż mnie podniosło z fotela.
— Geiger — rzekł stłumionym głosem Riva.
To też już zauważyłem. Ale przede wszystkim ogromną, nieregularną wyrwę w bocznej ścianie, sięgającą od poziomu gruntu po okrągłą kryzę czaszy. Jej poszarpane brzegi były okopcone.
Nie śpiesząc się podprowadziłem „Phobosa” kilka metrów do przodu. Geiger zabrzęczał ostrzegawczo. Lampka kontrolna irygatora promieniowania zaczęła pulsować pomarańczowym światłem.
Znajdowaliśmy się teraz dokładnie na wprost wyrwy. Podciągnąłem jeszcze dwa metry. Geiger zareagował natychmiast przyspieszonym rytmem sygnałów. Światło alarmowej lampki stało się rażąco jaskrawe.
— A więc to tak — mruknął Riva.
Rozdział 7
Dwie projekcje
Głosy pozostałych przy życiu członków załogi trzech ziemskich statków, jakie udało nam się niedawno wyłuskać na parę sekund z gąszczu sygnałów obiegających przestrzeń wokół globu, nie mogły pochodzić z wnętrza kopulastej budowli. W miarę jak pogrążaliśmy się w mroczny przestwór bazy, dochodziliśmy do przekonania, że eksplozje jądrowe musiały ucichnąć we wnętrzu czaszy co najmniej kilka miesięcy temu. Nasze analizatory stwierdziły to ponad wszelką wątpliwość.
Nieregularny obrys wyrwy, przez którą wtargnęliśmy do wnętrza, widniał już daleko za nami, w postaci nikłego, świecącego punkciku. Teraz dopiero mogliśmy ocenić ogrom budowli. Pomieściłaby bez trudu trzy takie kompleksy jak nasz macierzysty ośrodek w Budorusie.
Hala nie była pusta, jak to się mogło zdawać, zanim przekroczyliśmy wrota, wypalone we wschodniej ścianie. Jechaliśmy ślimacznicą, wytyczoną przez płytką rynnę, wzdłuż której biegły wysokie na dziesięć metrów bariery. Droga obniżała się, po przebyciu sześciuset metrów pozostawiliśmy nad sobą wysokość dobrych kilkunastu pięter. Łączność z „Uranem” urwała się, kiedy tylko zgasło za nami światło dnia. Pokrywa kopuły stanowiła zarazem nieprzenikliwy ekran.
W pewnej chwili światła reflektorów załamały się przed nami na jakiejś szklistej powierzchni. Rynna skręcała tutaj ostro, obiegając ciasnym łukiem gruby, pionowy filar, którego górna część tonęła w czerni, zalegającej pod sklepieniem. Boczne ściany zbiegały się. Pomyślałem, że trzeba zawrócić i to zaraz, jeśli nie chcemy dopuścić do zaklinowania „Phobosa” w ciasnym labiryncie. Już sięgałem do głównego pulpitu, kiedy z lewej strony grodzie rozstąpiły się, opadając gwałtownie w niewidoczną głębię, reflektory ześliznęły się z filara i ugrzęzły w bezkresnej przestrzeni. Droga załamała się w dwóch kolejnych uskokach i urwała jak obcięta nożem, bez żadnego ostrzeżenia.
Читать дальше