Rozmowę ze Snaggiem mieliśmy już za sobą. Szczegółowy meldunek poszedł do bazy. „Uran” przyjął kod z potwierdzeniem odbioru wiadomości o „Heliosie”. Nasi szefowie z Budorusa uważali, że statek trzeba wyposażyć i zostawić na orbicie w charakterze rezerwowej bazy. Natomiast nie zająknęli się nawet na temat tego, co powiedzieliśmy im o strefach zerowych. Prawdopodobnie nic nie zrozumieli. Lub też uznali, że i tak nie mogą nam pomóc i wobec tego nie ma się co roztkliwiać. Jakbym słyszał Jeusa: „Mają zadanie, albo im się uda, albo nie, bez względu na nasze spekulacje…”
Ciekaw byłem, co zrobią, jeżeli nam się nie uda. Wyślą następną ekipę? Chyba tak. Z tym, że to zagadnienie, przynajmniej dla nas, musi pozostać niesprawdzalne.
W bocznym czujniku centralki komunikacyjnej pulsowało światełko, potwierdzające stałą łączność z kabiną „Urana”. Snagg prosił jednak, żebyśmy osobiście potwierdzili przekazy automatów. Jakby się bał, że nasze nerwy odmówią posłuszeństwa i że neuromat tego nie zauważy. Zgłaszał się co minutę. Powiedziałem mu w końcu, żeby się wyłączył. Mruknął coś i umilkł.
Po dwóch godzinach od momentu otwarcia ognia radioaktywna chmura za nami osiągnęła wysokość kilku kilometrów. Nad samą powierzchnią gruntu pozostał zaledwie nikły jej ślad, w postaci popielatej, półprzeźroczystej mgiełki. Tylko okienka geigerów jarzyły się pomarańczowym światłem. Ale tak będzie tutaj jeszcze przez wiele dni.
Uruchomiłem silniki. Kiedy nabrały mocy, sprawdziłem automaty celownicze, zdjąłem z głowy opatrunek i włożyłem kask.
— Nie dojedziemy — mruknął Riva, wysuwając brodę do przodu i wskazując wrzynające się w horyzont turnie.
— Nie — przyznałem.
Dla unoszącego się na powietrznej poduszce „Phobosa” nie było drogi niedostępnej. Ale prowadzenie pojazdu wzdłuż pionowych ścian, nad przepaściami i piargami skalnymi, w warunkach stałego zagrożenia ze strony obcych, oznaczało ryzyko, graniczące z szaleństwem. Nie mówiąc o owym rowie czy rozpadlinie, odgradzającej płaskowyż od szczytów, której pokonanie musiałoby nam zająć ze dwa dni piekielnej wspinaczki.
— Rozejrzyjmy się — powiedziałem bardziej do siebie niż do Rivy, zaciskając lewą dłoń na rękojeści steru.
Silniki zamiauczały, wynosząc pancerny ciężar „Phobosa” na wierzchołek wzgórza, pod którym przyczailiśmy się po pierwszej potyczce. Zastopowałem.
W otaczającym nas krajobrazie nie zmieniło się pozornie nic od chwili, gdy lustrowaliśmy go stojąc w otwartym włazie statku, tuż po wylądowaniu. Taki sam milczący pochód regularnych wydm, ten sam martwy spokój, ta sama mozaika barw, nieruchomych teraz, ale gotowych podjąć piękny, niezrozumiały taniec przy najmniejszym poruszeniu pojazdu. Te same połamane grzebienie skał na horyzoncie. Jeżeli jednak przedtem mogliśmy chwilami ulegać złudzeniu, że trafiliśmy na ląd obcy, ale pusty, czekający od tysiącleci na odkrywców, to teraz nie mieliśmy już wątpliwości, że był to ląd wrogi.
Ostatecznie postanowiliśmy ruszyć na północny wschód, w stronę gór i, nie dojeżdżając do skalnego rowu, trzymać się nadal drogi równoległej do linii jego brzegu, w przyzwoitej odległości od przepaści.
— To może trwać dwa lata — rozległ się nagle w kabinie głos Snagga,
— Masz namiar naszej drogi? — spytałem.
— Uhm.
— Włącz go do programu i czekaj.
Mogły istotnie minąć lata, zanim szukając w ten sposób, po omacku, trafilibyśmy przypadkiem na ślad ludzi. Cóż stąd, skoro nie mieliśmy wyboru. Nasze odbiorniki oczywiście stale wyłapywały sygnały z Trzeciej i zapewne nie tylko z Trzeciej, lecz również z baz satelitarnych, ale podobnie jak na Ziemi czy w Budorusie komputery nie były w stanie wyłuskać z tego kociokwiku śladu jakiegokolwiek pasma znaczeniowego. A nadajniki naszych załóg, jeżeli te załogi jeszcze istniały, zachowywały martwe milczenie. Zresztą nie sądziłem, aby nam pozwolono bezkarnie buszować po tym lądzie dłużej niż przez kilka godzin. I w tym upatrywałem naszą szansę. Może to niemiłe, ale trudno.
Znowu chwyciłem ster. Nabierając szybkości „Phobos” zsunął się ze zbocza, zakołysał miękko wtaczając się na równinę i wziął kurs na północny wschód. Sterowanie przejęły automaty.
Od miejsca, gdzie zostawiliśmy „Urana”, przebyliśmy sto osiemdziesiąt kilometrów. Tępy, spłaszczony dziób pojazdu celował od pewnego czasu prosto ku północy. W odległości kilkudziesięciu metrów od lewej burty otwierała się czeluść skalnego kanionu. Nad jego przeciwległym krajem wisiały potworne, strzelające na kilometry w górę, przewieszone skalne ściany. Tu i ówdzie otwierały się w nich głęboko wcięte żleby, zasłane głazami, od których odchodziły potrzaskane, ostre żebra. Za nimi widniały masywy dalej położonych szczytów, dobiegających łukowato wyciętymi graniami do głównego pasma. Mimo to wydawało mi się, że cały ten groźny i potężny widok nie dorównuje ani majestatem, ani urodą skalnym masywom otaczającym kratery na Lunie.
Teren, nad którym wznosił się „Phobos”, był równy jak stół, miejscami przypominał starą, ziemską drogę. Barwy gleby, a właściwie powierzchniowych warstw skorupy globu jakby wypłowiały lub też my oswoiliśmy się już z ich kalejdoskopowym kontredansem.
Od pewnej chwili obserwowałem z uwagą widoczne przed nami, w odległości kilkuset metrów, łagodne wybrzuszenie z płasko ściętym, tarasowatym wierzchołkiem. Nawet po wielogodzinnej podróży przez bliźniaczo podobne do siebie wzgórza, przypominające gigantyczne piaskowe babki pochodzące z tej samej foremki, to jedno wybrzuszenie zwracało naszą uwagę niezwykłą regularnością rysunku. Ale na próżno wypatrywałem jakiegokolwiek szczegółu, załamania czy wypiętrzenia, które świadczyłoby o tym, że nie jest dziełem natury. Dopiero kiedy znaleźliśmy się tak blisko, że wzrok mógł już sięgnąć poza jego krawędź, odsłonił się przed nami idealnie gładki, jak zalany szkłem, niemal biały pas, szerokości około dziesięciu metrów, zbiegający prostymi brzegami w perspektywę, aż ku zamykającemu horyzont załamaniu łańcucha górskiego.
Zwolniłem, wprawiłem w ruch wieżyczkę, na wszelki wypadek zlustrowałem bardzo dokładnie okolicę, równocześnie przebiegając wzrokiem tarcze ekranów i czujników, po czym ostrożnie prowadziłem „Phobosa” na białą płaszczyznę, przejechałem kilka metrów i zatrzymałem pojazd.
— Lotnisko — bąknął Riva.
Tak to wyglądało. Jak pas startowy starego, sportowego lotniska. Ale nie widziałem w życiu pasa, który by się ciągnął, lekko licząc, pięćdziesiąt kilometrów.
Wywołałem Snagga i kazałem mu wysłać sondę.
— Tak, sonda — usłyszałem natychmiast.
Po upływie niespełna czterdziestu sekund na czołowym ekranie ukazała się srebrzysta struna, wędrująca ku środkowi tarczy. Sonda minęła nas na wysokości ośmiuset metrów i poszybowała nad gładzizną pasa.
— Przerzuć łączność — powiedziałem do Rivy.
Skinął głową i pochylił się nad pulpitem centralki komunikacyjnej. Ekran zmienił barwę, pojaśniał. Przecinała go prosta biała wstęga, nie skalana najmniejszą plamką czy nierównością. Z lewej strony, zlewające się na skutek ruchu sondy, placki wzgórz. Po prawej brzeg kanionu, odległy od skraju białego pasa o jakieś sto metrów. Dalej otwarta czeluść, której dno, nawet z tej wysokości, pozostawało niewidoczne. Podnóża skalnych ścian obraz już nie obejmował.
— Pojedź wyżej.
Snagg usłuchał od razu. Obraz zaczął się rozszerzać. W tym momencie w miejscu, gdzie biały pas ginął u stóp górskiego grzebienia, coś zalśniło. Wydawało mi się, że rozpoznaję kopulasty kształt, jakby dno wielkiej, odwróconej misy. Nagle ekran zasnuł się mgłą. Sekundę, może dwie, jej kłęby rozstępowały się jeszcze na mgnienie w różnych miejscach tarczy, ukazując rozmazaną biel. Potem ekran zaczął ciemnieć, zmatowiał, wreszcie zgasł zupełnie.
Читать дальше