— Czego wrzeszczysz?!!! — ryknąłem, zaciskając pięści na poręczach i podkurczając nogi. Poderwałem się, chciałem go dosięgnąć, ale fotel był pusty. Ogarnęła mnie nieprzytomna, zwierzęca wściekłość. Miał pilnować porządku. To był jego psi obowiązek.
— Poczekaj — wycharczałem — dostanę cię…
Skoczyłem. W tym samym momencie poczułem tępy ból w głowie. Uderzył mnie. Chce się mnie pozbyć.
— Nie pozbędziesz się… — syczałem, wywijając na oślep rękami. Wreszcie go zobaczyłem. Tkwił, wciśnięty plecami w wąską przerwę między pulpitem a pokrywą przystawki pamięciowej, przechylony głęboko do tyłu i spoglądał na mnie szeroko otwartymi, przerażonymi oczami. Był bez hełmu. Jego twarz zalewał pot, zlepione kosmyki włosów przykleiły mu się do czoła. Z półotwartych ust ciekła strużka śliny.
— Boisz się!!! — krzyknąłem tryumfalnie.
Zaraz przestanie się bać. Niech tylko wyplączę nogi z tych przeklętych przewodów… boi się…
Znieruchomiałem. Strach. Riva się boi…
Nie bardzo zdając sobie jeszcze sprawę z tego, co robię, uniosłem dłoń, pozbawioną rękawicy, i ile siły wyrżnąłem nią w pancerne okucie ekranu. Poprawiłem, raz i drugi. Wypróbowany sposób — przemknęło mi przez myśl. Uśmiechnąłem się. Ale zaraz potem oprzytomniałem. Przynajmniej na tyle, żeby rzucić się w stronę rozrządu celowników. Uderzyłem kolanem w łożysko fotela i waląc się już głową na dół, między podstawy ekranów, zdążyłem jeszcze szarpnąć bezpiecznik, blokujący spust miotacza. W tym samym ułamku sekundy ekrany pojaśniały. Zgiełk ucichł, jak nożem uciął. Dobiegł mnie jeszcze cienki, niemal nieuchwytny syk. Zrozumiałem, że „Phobos” otworzył ogień. Trafiłem głową w twardą, kanciastą obudowę i na moment wszystko się skończyło.
Kiedy ponownie otwarłem oczy, ujrzałem tuż nad sobą twarz Rivy. W jego wzroku było coś, co powinno mnie zastanowić. Ale nie przyglądałem mu się dłużej niż kilka sekund. Mój umysł pracował już normalnie.
Butler milczał. Na jakiś czas miałem go z głowy. Przynajmniej dopóki sytuacja się nie wyjaśni i będę mógł poszperać w głośniku.
Wyplątałem ramię z przewodów zasilających i wtedy dopiero udało mi się dosięgnąć podstawy ekranu. Usiadłem.
Riva wyprostował się powoli i oparł o poręcz fotela. Wciąż przyglądał mi się badawczo, ale wyraz jego twarzy powoli łagodniał. W dalszym ciągu nic nie mówił.
Cała scena rozegrała się w czasie nie dłuższym niż dziesięć sekund. Kiedy się podniosłem i dotarłem na fotel, ekrany gorzały jeszcze ogniem. Otaczające nas niskie wzgórza, fioletoworudy grunt, chmury pyłu, zalegającego zagłębienia, wszystko to zniknęło w płomieniu anihilacji. Dokoła nas zaczął się formować ponury, mroczny mur, na kształt monstrualnej baszty, który, jeśliby patrzeć z zewnątrz, musiał powoli przybierać kształt gigantycznych rozmiarów grzyba.
Sięgnąłem do pulpitu i nacisnąłem klawisz. Poczułem nikłe, rosnące przyspieszenie, „Phobos” zakołysał miękko raz i drugi, w kabinie zrobiło się nagle tak ciemno, że aż rozbłysły wewnętrzne reflektory, choć nie na długo.
Przez ekrany zaczęły przelatywać rzedniejące pasma mgły i raptem ujrzeliśmy w iluminatorach spokojny, zalany słońcem krajobraz. Odwróciłem wieżyczkę w stronę zamykających horyzont gór i zastopowałem.
Zaczerpnąłem głęboko powietrza i ostrożnie, jakbym zdejmował zniszczone opakowanie z drogocennej wazy, uniosłem hełm. Załomotało mi w głowie, każde uderzenie przyspieszonego pulsu odczuwałem jak dotkliwy cios. Zsunąłem rękawicę z lewej dłoni i obmacałem czaszkę. Guz nad lewą skronią. Poczułem pod palcami lepką wilgoć. Tak, jakby mnie ktoś poczęstował grubym, kanciastym drągiem. Ale to nie był drąg. Poszukałem spojrzeniem krótkiego występu, stanowiącego przedłużenie podstawy ekranu. Nikt mnie nie uderzył. Bzdura.
No więc to byłoby załatwione. Przemogłem ból i odwróciłem głowę, żeby popatrzeć na Rivę. Stał cały czas bez ruchu, oparty o fotel. Spostrzegłszy, że mu się przyglądam, uniósł odrobinę rękę, machnął dłonią i odwrócił się. Obszedł oparcia foteli, zerknął w czujniki i usiadł ciężko, przeciągając się i prostując nogi na całą ich długość. Nie patrzył już w moją stronę.
Skupiłem uwagę na obrazie, jaki przekazywał ekran czołowy. Próbowałem odszukać wzgórze, gdzie zauważyliśmy przedtem ten błysk.
— Pamiętasz, gdzie to było? — mruknąłem wreszcie.
Zwolniłem automaty celownicze. Wieżyczka drgnęła i przesunęła się dwa stopnie w prawo.
— Zostaw… — odpowiedział mruknięciem, jakby z niechęcią.
Nie zostawiłem. Zawróciłem „Phobosa” i omijając szerokim łukiem pole bezpośredniego zetknięcia gruntu z antymaterią, nad którym wciąż jeszcze wisiał słup gęstej, czarnej chmury, odnalazłem linię naszego marszu, zanim został przerwany przez ów prezencik, przesłany nam drogą powietrzną. Jeszcze raz zwróciłem pojazd dziobem w stronę gór i zastopowałem.
Tak, to był ten szczyt. Pamiętałem otaczające go turnie, a zwłaszcza jedną, przypominającą jurajską maczugę skalną.
Przerwałem na chwilę sprzężenie automatów celowniczych z ich uniwersalnym programem, zapisanym w pamięci komputera, podciągnąłem prowadnicę baterii laserowej i naprowadziłem ją nie śpiesząc się, jak na ćwiczeniach. Dotknąłem spustu. Wziąłem minimalną poprawkę i krótkie, prostokątne lufy „Phobosa” połączyły się na kilka sekund najcieńszymi, promienistymi drogami z wierzchołkiem odległej o kilka kilometrów skały.
Odjąłem rękę od pulpitu i czekałem. Nic.
— Mam nadzieję… — zaczął Riva, ale nie skończył.
Z trafionego szczytu uniosła się smużka dymu. Tak jak na Ziemi w mroźny, bezwietrzny dzień, kiedy zapali się w jakimś muzealnym kominku. Śladu ognia, wybuchu, nic. Tylko ten spokojny dym, unoszący się prościutką smugą w pozbawioną atmosfery przestrzeń, otaczającą glob.
— Mam nadzieję — podchwyciłem — że nie spaliliśmy im żadnego pomnika. Nie odpowiedział. Siedział chwilę bez ruchu, naburmuszony, po czym uśmiechnął się nagle, zwracając twarz w moją stronę. Ale nie był to radosny uśmiech.
Przed chwilą chciałem go uderzyć… jeśli nie zrobić coś jeszcze gorszego. Wściekłem się na niego. A on konał ze strachu. Bał się mnie. Nonsens. Coś, co nie może się zdarzyć. A jednak tak było. Na wszystko byliśmy przygotowani. Niemal na wszystko. Na to nie. Tego jednego nikt nie przewidział. Że stracimy kontrolę nad własnymi odruchami i własnymi myślami. Istoty, które stać na wymyślanie i posługiwanie się takimi diabelstwami, nie zasługują doprawdy na żadne względy.
Uniosłem do oczu prawą dłoń. Była opuchnięta i miękka, przypominała zgniły owoc o postrzępionej łupinie. Coś trzeba było z tym zrobić.
Wypatrzyłem głębsze od innych siodło między pagórkami i skierowałem tam „Phobosa”. Kiedy skryliśmy się za niskim, gładkim zboczem, wyłączyłem silniki. Pojazd opadł łagodnie i przywarł do powierzchni gruntu. Wstałem, zrzuciłem skafander i zabrałem się do głośnika mojego wiernego butlera.
Minęło półtorej godziny. Od dobrej chwili tkwiłem już z powrotem w skafandrze i wsłuchiwałem się w zrzędliwe pobekiwanie aparatury, nie szczędzącej mi dobrych rad. Moją głowę spowijała elastyczna torba, pełna niedostrzegalnych gołym okiem obwodów. Przechodziłem błyskawiczną kurację, przepisaną przez zespół diagnostyczny. Dłoń miałem unieruchomioną. Jakiś czas będę musiał na nią uważać. Krzepy mi nie brakowało. Niewiele, a rozwaliłbym ten pulpit, z jego pancerną obudową. Tego mnie nie uczono. A jednak gdybym tłukł tą ręką odrobinę słabiej…
Читать дальше