— Uhm… — Riva uniósł głowę i spojrzał w sufit. — Jak długo się da…
— Damy im szansę — powiedział Snagg, tak cicho, że ledwo usłyszałem. Dłuższą chwilę panowało milczenie.
— Co się tam działo, na dole?… — mruknął wreszcie Riva.
— Bili się — Snagg wzruszył ramionami.
— Nie słyszałem głosów obcych…
— Jutro zobaczymy — przerwałem Rivie, prostując się. — Szkoda, że nie mamy specjalisty — cybernetyka. Może potrafiłby coś powiedzieć o generatorach, stymulujących te strefy. To w tej chwili najważniejsze.
— W każdym razie radzą sobie i z łącznością, i ze sterowaniem — stwierdził po chwili namysłu Snagg.
— Centra nerwowe — powiedział Riva. — Wystarczy zaatakować jedno ogniwo w układzie prospektywnym mózgu… chociażby falami elektromagnetycznymi…
Zastanowiłem się.
— Nie. Moc pól elektromagnetycznych, wytwarzanych przez bioprądy, nie osiąga wielkości progowych. Fale nie mogą oddziaływać na takie pola.
— Niemniej już dwieście lat temu ludzie umieli pobudzać na odległość wypreparowane nerwy i mięśnie. I to właśnie działając polami elektromagnetycznymi niskiej częstotliwości. Do stu herców.
— Umieli aż tyle? — rzucił od niechcenia Snagg.
— Także zwiększać pobudliwość ośrodków układu nerwowego.
— Czy te strefy mogą oddziaływać na korę mózgową? — spytał nagle Riva.
— Uhm…
— Przypuśćmy, że powodują defekty samoregulacji…
— Defekty osobowości — przerwał Snagg,
— Niech będzie — przystałem. — Działając właśnie na starszą filogenicznie część kory. Tam powstają uczucia…
— Samoregulacja musi mieć sprzężenie zwrotne — Snagg pokręcił głową.
Riva spojrzał na niego z nagłym zainteresowaniem.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
Snagg zaczerpnął głęboko powietrza.
— Próbuję sobie wyobrazić wzór, ogólny wzór na sprzężenie zwrotne…
— Zna go każde dziecko — parsknął Riva.
— Z cybernetyki — stwierdziłem. — Nie z fizyki. Zaczynałem się domyślać, o co chodzi Snaggowi.
— A gdybyś go sobie umiał wyobrazić? — Riva utkwił wzrok w czubkach swoich butów.
— Wiedziałbym wówczas, że to samo mógł kiedyś pomyśleć ktoś inny… i nadać tej myśli konkretny kształt.
— Kształt piguł stymulujących strefy zerowe?
— Właśnie.
Tym razem milczeliśmy nieco dłużej.
— Dobra — powiedziałem wreszcie. — Sprzężenia to coś, co mamy w małym palcu. Jeśli je nam odbiorą…
— Zostaną tylko palce — wysyczał Riva.
— Tak. Wiem z praktyki, że nie jest bez znaczenia, o czym myślimy, wchodząc w te przeklęte strefy. Od teraz skupiamy uwagę na zadaniu, jakie mamy wykonać. Koniec. Żadnych rozmów. Snagg?
— Tak?
— Ustal współrzędne „Heliosa”. Nadajnik namiarowy z podwójnym zapasem energii. Generatory, które uruchomiliśmy, niech pracują dalej. Za dziesięć minut rozłączymy statki. Przepal linę. Lądujemy w promieniu pięciu kilometrów od źródła ostatniej emisji, odebranej przez „Heliosa”. Pogotowie za dwadzieścia minut.
Snagg skinął głową i pochylił się nad pulpitem. Riva siedział jeszcze kilka sekund bez ruchu, następnie wstał i podszedł do ekranów „Kwarka” i „Merkurego”.
* * *
— Rozruch.
— Tak, rozruch — głos Snagga brzmiał jak zawsze. Jego wzrok ślizgał się obojętnie po okienkach czujników. Ręce leżały nieruchomo na kontaktach pulpitu.
— Współrzędne.
— Tak, współrzędne — powtórzył Riva.
— „Kwark”, „Merkury”, do korytarza.
Nie upłynęło pięć sekund, a z głównych dyszy statków satelitarnych strzeliły krótkie płomienie. Ich łby zbliżyły się do siebie i z niedostrzegalnym dla gołego oka przyspieszeniem wycelowały w środek tarczy globu. Nie poczułem nic. Szliśmy jedną tysięczną mocy, jaką rozwijają silniki w czasie startu w atmosferze.
Mijały minuty. Tarcza globu rosła powoli, wypełniła horyzont, krawędzie cieni na jej powierzchni uwypukliły się w poszarpaną sinusoidę wzgórz. Na wysokości siedmiu kilometrów przecięliśmy linię terminatora i wpadliśmy w noc. Zaterkotał geiger. To „Kwark” sygnalizował niesłychanie rozrzedzoną chmurę radioaktywnego pyłu. Dwa czy trzy razy ujrzeliśmy pod sobą miniaturowe rozbłyski. Ale w kabinie nie padło ani jedno słowo. Żaden z nas nie oderwał wzroku od czujników i ekranów.
Tak jak powiedziałem, myślałem o tym, co mamy zrobić i tylko o tym.
Tak powiedziałem…
Nagle uprzytomniłem sobie, że przed przystąpieniem do lądowania rozmawialiśmy chwilę. Wszyscy trzej. Wymieniliśmy luźne przypuszczenia, refleksje, wdaliśmy się w spekulacje myślowe, pozbawione w gruncie rzeczy realnych podstaw i nie prowadzące do wniosków, bezpośrednio poprzedzających działanie. Jak do tego doszło? Czy przestaliśmy być ekipą inforpolu, idealnie zgodnie przyjmująca i interpretująca każdy fakt, każdą informację, jakbyśmy byli jednym mózgiem, od dziecka prowadzonym ku bezbłędnej precyzji oceny zjawisk, ugruntowanej w kręgu psychotronu i zautomatyzowanej w ciągu lat ćwiczeń? Nie. A więc co?
Tym razem natychmiast odrzuciłem to pytanie. Musiałem skupić całą uwagę na zadaniu. Pomyślałem tylko, że była to zapewne pierwsza tego rodzaju rozmowa w historii Korpusu.
Znajdowaliśmy się znowu nad półkulą dzienną. Przewaliliśmy się kilometr nad powierzchnią w szyku stożkowym, amortyzatory foteli miauknęły boleśnie, spóźniając się jak zwykle o ułamki sekund, rakiety przekoziołkowały. Stojąc na ogniu schodziliśmy w dół, w ekranach rósł z każdą chwilą obraz łagodnych pagórków, spływających ku zachodowi w rozległą równinę. Najbliższe wzgórze, palone odrzutem, zaczynało już kopcić, z rufy wysunęły się rozczapierzone zastrzały kratownic, sąsiednie zbocze rozbłysło jeszcze raz pomarańczową łuną. Potężne, sprężyste uderzenie teleskopów.
Staliśmy.
— Do startu!
— Tak, do startu — powtórzył spokojnie Riva.
Trwaliśmy bez ruchu, z rękami zawisłymi nad pulpitem sterowniczym. Mijały sekundy. Mniej więcej sto metrów dalej, u stóp wzgórza, siadał „Merkury”. „Kwark” zniknął nam na moment z oczu. Po chwili ukazał się znowu, już znacznie bliżej. Snagg naprowadzał go na najwyższy punkt wzniesienia. Chodziło o pole ostrzału. Poza tym będzie służył jako radiolatarnia. My lądowaliśmy w połowie zbocza, w równej odległości od obu statków towarzyszących.
Odczekaliśmy dziesięć minut. Komputer powtórzył dane, uzyskane z widmowej analizy gruntu. Uczciwa skorupa, przynajmniej z jej strony nie groziły nam żadne niespodzianki. Chmura pyłu, wzniecona przez odrzut przy lądowaniu klucza, opadała powoli. Butler milczał. Soczewka kontrolnej lampki geigera wyglądała jak niewinny, czarny guziczek. Głośniki nasłuchu zewnętrznego nie przynosiły żadnego niepokojącego szmeru. Poza poskrzypywaniem części pancerza i hamownic, rozpalonych w czasie lądowania. Ale to były znane, swojskie głosy, które nie docierały do naszej świadomości.
— „Kwark” — powiedziałem.
Snagg pochylił się nad pulpitem.
— Podwójny pierścień.
Wokół dziobu rakiety, sterczącej ze szczytu wzgórza, otworzyła się wąska, czarna kryza. Cały klucz znalazł się wewnątrz pola ostrzału miotacza antyprotonów. Zaprogramowaliśmy jeszcze automaty celownicze „Merkurego” i statku macierzystego. Dziób „Kwarka” rozchylił się następnie jak pękający owoc, po czym wychynęła z niego wysoka na trzydzieści metrów antena, która rozbudowała się u góry w pajęczy reflektor. Ten statek przejął teraz funkcję naszej centrali komunikacyj nej.
Читать дальше