Zszedłem, a raczej zbiegłem w dół, minąłem Offiana, który odprowadził mnie stroskanym spojrzeniem jasnoniebieskich oczu, ledwie widocznych spoza niezmiernie bujnych, siwych, krzaczastych brwi, uśmiechnąłem się do Sawy, która szybko odwróciła głowę, i szedłem dalej kierując się w stronę Wardy. Kiedy byłem już blisko, nie oglądając się wyciągnął w moją stronę rękę i zawołał:
— Monk, przynieś jeszcze kilka mufek do światłowodów. Chciałbym je założyć tam na dole… nie mogę wytyczyć granic galerii!
Podszedłem bliżej i położyłem mu dłoń na ramieniu. Spojrzał na mnie szybko i twarz mu Stężała.
— To ja — powiedziałem. — Przyniósłbym ci te mufki, ale nie wiem, gdzie są. Rozumiem, że chciałeś mi pokazać to, co jest pod nami. Możemy tam pójść teraz czy najpierw założysz światłowody?
Westchnął. Wyłączył aparaturę i odłożył ją. Następnie mruknął:
— Chodźmy. Nic pilnego…
Odsunąłem się, żeby go przepuścić. Obok nas pojawiła się Aria, która także przerwała pracę. Lekko zdyszana, wdrapała się po stromej gliniastej ścianie i utkwiła w Wardzie pytające spojrzenie.
— Pójdę z wami, dobrze?
— Oczywiście, że pójdziesz — odpowiedziałem. — Będziesz pilnować, czy czegoś nie popsuję… albo nie ukradnę. Obcych nie wpuszcza się beztrosko do muzeów…
Żachnęła się. Omiotła mnie nieprzyjaznym spojrzeniem, po czym niecierpliwym ruchem odgarnęła włosy, które opadły jej na twarz, i odwróciła się. Poszła jednak za nami.
W dole nie było nic ciekawego. Wilgoć, lepka maź pokrywająca posadzkę, która miejscami tylko ukazywała swoją powierzchnię, ozdobioną kiedyś mozaikami lub malowidłami, ciepławy zaduch i mnóstwo bryłowatych, bezkształtnych figur, które mogły być rzeźbami, ale nie musiały. Minie kilka tygodni pracy archeologów, zanim to wnętrze stanie się atrakcyjnym świadectwem świetności dawnych budowniczych i artystów Petty. Pomyślałem, że nic tu po mnie, tym bardziej że jak dotąd nie odnaleziono żadnych wyjść ani korytarzy, które prowadziłyby do sąsiednich pomieszczeń lub jeszcze niżej, w głąb gruntu. Dla przyzwoitości pozwoliłem się Wardzie oprowadzić po całym pomieszczeniu, stale słysząc za sobą mlaskanie sandałów Arii, grzęznących w błocie, po czym oświadczyłem, że wszystko jest w porządku i nie chciałbym im dłużej przeszkadzać.
Z ulgą wyszedłem znowu na słońce. Podziękowałem Wardzie i ruszyłem już w stronę ścieżki, prowadzącej ku górze, kiedy zatrzymał mnie głos Ariki:
— Poczekaj — powiedziała jakby z wewnętrznym przymusem — widziałeś naszą galerię przodków?
Stanąłem. Przypomniałem sobie, że Warda mówiąc, jak myślał, do Monka, wspomniał coś o jakiejś galerii.
— A powinienem ją zobaczyć? — spytałem. Wzruszyła ramionami. Były pochyłe, drobne, ale nie chude, o matowej, brązowozłotej skórze. Mogła nimi wzruszać, ile tylko chciała, w każdym razie jeśli chodzi o mnie.
— Nie musisz — bąknęła z naganą w głosie — nie ma tam nic niebezpiecznego…
Pomyślałem, że rzeczywiście nie muszę i poprosiłem, żeby mnie zaprowadziła do tej galerii.
Skierowaliśmy się ku owej najlepiej zachowanej ścianie, sterczącej mniej więcej do połowy wysokości wykopu. Przystanąłem na moment przed kamiennym portalem, mimo woli podziwiając jego wielkość. Z góry wyglądał znacznie mniej majestatycznie. Liczył jednak dobre piętnaście metrów wysokości. Samo obramowanie było grubości starego dębu. Wytarte ornamenty przypominały nawet korę sędziwego drzewa.
Wewnątrz, za niewielkim przedsionkiem, z którego wychodziły trzy otwory, niegdyś może zamykane drzwiami, znajdował się krótki, rozwidlony korytarz. Aria skierowała się na prawo. Weszliśmy do mrocznej, kiszkowatej sali, której sklepienie wspierały założone przez archeologów stemple. W głębi, daleko od wejścia, pracowały jakieś automaty. Paliły się tam dwie słabe lampy, chwilami ginące za poruszającymi się ramionami niewielkich wysięgników.
Aria przeszła jeszcze kilkanaście metrów i zatrzymała się przy niedużym, stojącym nieruchomo automacie, przed którym widniał stolik z ustawioną na nim klawiaturą nieskomplikowanej aparatury. Wykonała drobny ruch ręką i nagle salę zalało światło. Było jasne. Pod sufitem wisiały dwa szeregi silnych, ksenonowych reflektorów.
Dziewczyna obejrzała się na mnie, po czym, jakby chciała na coś zwrócić moją uwagę, zatoczyła ręką szeroki łuk. Poszedłem za jej wzrokiem i teraz dopiero ujrzałem, że ściany tej hali na całej ich długości ozdobione są pozbawionymi rani obrazami identycznej wielkości, mniej więcej metr na półtora. Podszedłem do najbliższego i zadumałem się.
Był to portret, popiersie. Przedstawiał mężczyznę w średnim wieku, o subtelnych, może nawet wyidealizowanych rysach twarzy. Jego łysa, starannie wygolona czaszka, jajowato sklepiona, nadawała mu wyraz stanowczości. Jednak w miękkich liniach oczu, obwiedzionych długimi rzęsami, krył się głęboki namysł. Oczy były duże, osadzone blisko nasady nosa. Usta lekko zaciśnięte, jakby ten człowiek odebrał przed chwilą wiadomość i musiał teraz podjąć niełatwą decyzję. Policzki miał gładkie, bez bruzd czy zmarszczek, podobnie jak resztę twarzy. Konchy uszu małe, ledwie widoczne i ciasno przylegające do czaszki. Krótki, łagodny podbródek.
Nie była to twarz wzbudzająca sympatię na pierwszy rzut oka. Z pewnością jednak jej właściciel należał do rasy posiadającej długą historię. Świadczył o tym chociażby strój sportretowanego mężczyzny. Jego ramiona spowijały zwoje lśniącej, półprzeźroczystej tkaniny. Spod brody odsłaniał się szeroki, kobiecy dekolt. Na tle nagiej skóry świecił tam jakiś klejnot. Przytknąłem niemal twarz do powierzchni obrazu i wtedy ujrzałem w tym rzekomym klejnocie kilka miniaturowych przełączników. A więc zapewne rodzaj osobistej aparatury.
Mężczyzna trzymał ręce skrzyżowane na piersi, widoczna była tylko jedna dłoń. Zwykła, ludzka dłoń, węższa od dłoni znanych mi mężczyzn. Delikatne, niezbyt długie palce.
Odruchowo przeniosłem wzrok na sąsiedni obraz i teraz dopiero zdumiałem się naprawdę. Przedstawiał tego samego mężczyznę, w tym samym stroju i w tej samej pozycji. Źle mówię.
To była po prostu kopia pierwszego portretu. Pobiegłem spojrzeniem dalej i odkryłem, że następny obraz był taki sam. To znaczy ten sam. I następny także. I wszystkie dalsze. Odwróciłem się i omiotłem wzrokiem przeciwległą ścianę. Rząd tych samych portretów, kopii czy co…
— Po co to robicie? — spytałem bezwiednie. — Chcecie obesłać wszystkie ziemskie muzea?…
Aria potrząsnęła poważnie głową.
— Nie — odpowiedziała cicho. — To już tutaj było. I nie myśl, że to są kopie tego samego obrazu… i nam się tak początkowo wydawało. Ale polecieliśmy automatom przeprowadzić analizę… i wtedy wyszły na jaw różnice. Nie, nie dostrzeżesz ich gołym okiem. Ale to nie jest jeden i ten sam człowiek. Są pewne rozbieżności antropometryczne, wykluczające pomyłkę. To po prostu galeria portretów, pokazująca ludzi bardzo do siebie podobnych…
Pomyślałem chwile.
— Ludzi? — mruknąłem wreszcie. — A kto to jest?
Właśnie. Kto to jest? W jednej chwili upadła teza, jakoby trup kosmatego pilota, odkryty przez nas w przestrzeni, pochodził z kręgu cywilizacyjnego Petty. Chyba że naprawdę była to tresowana małpa, która w bezzałogowych obiektach kosmicznych zastępowała im automaty. Małpa w kasku i skafandrze, wyposażonym w skomplikowaną aparaturę? Nie, to zbyt piękne, by mogło być prawdziwe.
Читать дальше