— Ale dlaczego?! — wybuchnęła. — Przecież gdyby mieli złe zamiary, nie obchodziłoby ich, co my czujemy względem siebie, co o sobie nawzajem myślimy, jakie są nasze stany uczuciowe i tak dalej. Wystarczyłaby im garść informacji o naszej technice. To, że interesują się czymś więcej, świadczy najlepiej o ich pokojowych zamiarach. Nie przyszło ci na myśl, że oni także mogą mieć swoją SAO, która bada, czy odkryta rasa nie zagraża ich istnieniu? A co może dać lepszą gwarancję niż poznanie psychiki obcych istot, ich wzajemnych stosunków i zasad, według których są kształtowane? Jeśli odnosimy się do siebie szczerze i przyjaźnie, jeśli jesteśmy prostolinijni i uczuciowi, to tak samo potraktujemy zapewne wszystkie cywilizowane istoty, które zechcą się z nami spotkać… a może i współdziałać… A teraz zepsułeś wszystko. Przerwałeś ciąg emisji… może przylecą usunąć awarię, a może domyśla się, że nie życzymy sobie, aby tu pracowały ich nadajniki, że nie możemy się dekonspirować, bo zbyt wiele rzeczy mamy do ukrycia…
— Jeśli o to chodzi — wtrąciłem ponuro — zdekonspirowaliście nas już dostatecznie. Całe szczęście, że postaraliście się chociaż o zakochanych… może wezmą nas za nieszkodliwych pomyleńców…
— Nie żartuj — fuknęła. — Tu chodzi o coś więcej niż nasze bezpieczeństwo… Czy naprawdę nie rozumiesz, jaką szansą byłoby spotkanie wysoko rozwiniętej cywilizacji, która..
— Nakarmiłaby ludzi przymierających głodem — podchwyciłem. — Usunęła wojny. Zaprowadziła komunizm i określiła jego kolejne stadia rozwojowe, a potem je zrealizowała. Znalazła sposób na wszystkie choroby, które dziesiątkują ludzkość. Sprawiła, że nasze rozumne społeczeństwo pragnęłoby posiadać wciąż więcej wiedzy, a równocześnie byłoby zdolne pomóc każdemu dziecku, chociażby tylko płaczącemu po zgubieniu lalki. To wszystko zrobiliśmy sami. Dawno. Bardzo dawno. Więc czego od nich chcesz? Dlaczego nie iść własną drogą, dlaczego uciekać od naturalnej ekstrapolacji?… Ale nie odpowiadaj. Powiedz lepiej — uśmiechnąłem się — gdzie zdobywasz takie kostiumy kąpielowe. Wyglądasz jak aktoreczka… u progu wielkiej kariery… co nie znaczy, żebym cię pomawiał o brak talentu. Przeciwnie — zatroskałem się — nie wiem, czy jak na mnie, nie masz go nieco za dużo…
Nastało milczenie. Tym razem trwało dłużej. Kiedy wyjechaliśmy już z lasu i ujrzeliśmy przed sobą nadbrzeżne wzniesienia, z dachami bazy i trzema sterczącymi wysoko czubami rakiet, odezwała się z przekąsem:
— Ludzie miewali i miewają kłopoty. Dzięki temu jesteśmy dzisiaj tutaj…
— Ludzkość tak długo ceni sobie swoje kłopoty, jak długo istnieje — odpowiedziałem. — Czym będziesz się martwić, kiedy przestaniesz istnieć?
— Oni chcą nas poznać. Nie zniszczyć — powtórzyła z uporem.
— Mówimy o tym samym — postanowiłem załagodzić spór, bo dobijaliśmy już do celu jazdy. — Tylko oceniamy sprawę z różnych punktów widzenia. Gdyby nie było naszej Agencji, pomyślałabyś może czasami, jak to tłukliśmy się kiedyś ze sobą… nieustannie. Jesteś historykiem, czy mam cię uczyć, jak długo to trwało? A czy tak trudno sobie wyobrazić, że w kosmosie istnieją istoty, robiące to do tej pory… teraz właśnie na przykład?
— I zakładają u nas aparaty, żeby dowiedzieć się, czy jesteśmy łagodniejsi od nich? Czy dawnym żołdakom przyszłoby coś takiego na myśl?…
— Wszyscy w kosmosie muszą być podobni do ludzi, prawda?
— Może gdyby nie było SAO — podjęła po chwili — istotnie ci, którzy nas wysyłają, myśleliby więcej o naszym bezpieczeństwie. A czy ty, gdyby z kolei wszyscy badacze zachowywali się tak jak wy, nie miałbyś tego dość?… Nie zapragnąłbyś czegoś innego w ewentualnych stosunkach z innymi cywilizacjami?
— Nie wiem — odpowiedziałem szczerze. — Ale odbiegamy od faktów. Na razie ty należysz do beztroskich zbieraczy wiedzy, a ja do żołdaków, jak sama przed chwilą byłaś łaskawa stwierdzić…
— Nie mówiłam o tobie — przerwała. Potrząsnąłem głową.
— Nie mam pretensji — uśmiechnąłem się. — Jakiś czas jeszcze tak właśnie będzie. Nie polubicie mnie, nawet gdybym leżał przed wami plackiem i zachwycał się każdą skorupa, która uda wam się tu wygrzebać. A wieczorami śpiewał wam ballady o wspólnych zabawach z obcymi cywilizacjami. Więc po co tyle gadać…
— Masz rację. Ale źle robisz, że traktujesz nas jak dzieci. I nie masz racji mówiąc, że cię nie lubimy. Nie lubimy tego, co reprezentujesz. Tylko dlatego, że to istnieje. A poza tym ci, którym dzisiaj wyłączyłeś aparaturę, nie chcą nas zniszczyć…
— Kartagina powinna być zburzona… — Co?
— Nic. Był jeden taki, który miał zwyczaj powtarzać to zdanie w nieskończoność… aż do zburzenia Kartaginy.
— Wiem — obraziła się. — Ale nie ma takich istot, przed którymi aż do tego stopnia musielibyście nas bronić…
Wstrzymałem się z odpowiedzią, bo wjeżdżaliśmy na teren bazy. Odruchowo sprawdziłem pozycje automatów i pojazdów, po czym. zatoczyłem łuk i zatrzymałem się przy łaziku, który przywiózł ją tu z doliny, gdzie ktoś przed nami plądrował w reliktach cywilizacji Petty. Podałem jej znowu rękę i pomogłem wysiąść. Kiedy szła już do swojego pojazdu, rzuciłem za nią:
— Jest takie stare powiedzonko: „Świat jest tak duży, że nie ma niczego takiego, czego by nie było”. Szkoda, że interesujesz się tylko historią materialną…
— Interesuję się nie tylko historią — odpowiedziała chłodno, lokując się w kabince łazika. Patrzyłem za nią, kiedy wykręciła zgrabnie w miejscu i ruszyła ku bramce w niskim ogrodzeniu. Ogrodzeniu, które nie mogłoby powstrzymać najbardziej niemrawego wołu, gdyby miał zamiar wejść do ludzkiej bazy…
— Tutaj pracuje Lana — w głosie Barcewa pojawiła się ledwo słyszalna ciepła nuta. — Stanowisko założyliśmy trzy tygodnie temu i nie ma ono żadnych przejść. Możemy iść dalej — rzucił od niechcenia, zapraszając mnie skinieniem głowy do dalszej części korytarza.
Uśmiechnąłem się. Proszę. Stał się nawet rozmowny, żeby tylko jak najprędzej uwolnić swoją Lane od niepożądanego gościa.
Przystanąłem u wąskiego krańca jakiegoś kamiennego stołu czy ławy, pokrytej plastykową płytą, na której chemiczka urządziła sobie rodzaj pracowni. Panował tu idealny ład. W wysmukłych, kolorowych pojemnikach widniały odczynniki, niektóre w specjalnych naczyniach, utrzymujących temperaturę lub ciśnienie. Pośrodku płonęły trzy palniki, a nieco dalej pochylały się nad stołem podobne do dawnych mikrofonów ujścia kabli kriogenicznych, przewodów doprowadzających kwasy i najróżniejsze gazy. Ich butle lub mufy złączek pęczniały za niewielką pancerną płytką, umocowaną pod przeciwległą ścianą.
Lana podniosła głowę. W świetle silnego, bezcieniowego reflektora zalśniły jej upięte jakąś przezroczystą siateczką rudawe włosy. Przyjrzała mi się spokojnie i bez pośpiechu zajęła się na powrót preparatem, który leżał przed nią pośrodku oświetlonego kręgu.
Rozejrzałem się. Niewielkie pomieszczenie, część hali przypominającej labirynt, której poszczególne segmenty łączyły wąskie, załamujące się pod prostymi kątami korytarzyki, nie kryło żadnych niespodzianek. Nie było drzwi prowadzących do nie zbadanych jeszcze partii ruin, schodów, otworów w suficie ani podłodze. Taka sama, nieco może tylko większa komórka jak osiem innych, które minąłem, idąc za Barcewem, oprowadzającym mnie po opuszczonym kilka dni temu rejonie prac, dokąd wrócili, kiedy zamknąłem im dostęp do starej świątyni, wykutej w skale. Niegdyś były to zapewne jakieś zakłady, o czym świadczyły pozostałości przewodów, ale równie dobrze, jak mi powiedziano, mogło chodzić o swego rodzaju uczelnię lub szpital. Na rzecz tego ostatniego przemawiało coś, co miałem dopiero zobaczyć w dalszej części hali, zajmującej ogółem powierzchnię dwunastu hektarów, której wnętrze było jednakże całe i bez reszty podzielone na maleńkie salki.
Читать дальше