Na wprost nas od niecki odchodziło w głąb wzgórz jakby wąskie ramię, w perspektywie skręcające na zachód. Wjechaliśmy w nie.
— Daleko jeszcze? — spytałem w pewnej chwili. — Miało być sześćdziesiąt — dodałem z wyrzutem. — Twój łazik ma zepsuty licznik.
— Łazik jest w porządku — odpowiedziała natychmiast. — Jechałam inną drogą… przez góry. To już tutaj — wysunęła do przodu brodę i wskazała mi wzrokiem miejsce „już tutaj”. Sekundę wcześniej sam odkryłem, że jesteśmy u celu. Wyłączyłem silniki. Janus przetoczył się jeszcze kilkanaście metrów i znieruchomiał.
Staliśmy w skalnej niszy, zamkniętej odsłoniętą nagle za ostatnim zakrętem pionową skałą, niespodziewanie wysoką jak na łagodne z pozoru wzgórza, otaczające tę część doliny. U stóp bazaltowej ściany rozpościerał się niewielki, gładki placyk, niegdyś z pewnością pokryty twardą nawierzchnią. Stało na nim kilka wozów terenowych, jakimi posługiwali się naukowcy. Obok nich czekało bez ruchu sześć czy siedem automatów. Wszystkie były zwykłymi robotami wieloczynnościowymi, żaden z nich nie mógłby wyrządzić krzywdy musze, gdyby tego od niego zażądano.
Wysiadłem i podałem rękę Arice. Przez moment wsparła się na niej całym ciężarem ciała, co nie znaczy, że był to ciężar, którego nie potrafiłbym utrzymać nawet przez dłuższy czas.
Natychmiast jednak zeskoczyła lekko i od razu odwróciła zarumienioną twarz w stronę skały. Poszedłem za jej spojrzeniem i ujrzałem wykute w ścianie niewielkie drzwi, obramowane zdobionymi blokami. Linie ornamentu były wytarte, miejscami ginęły w wygładzonym kamieniu, kiedyś jednak musiały wyobrażać geometryczny wzór, który z pewnością nie zdziwiłby historyka sztuki, pracującego w jakimś ziemskim muzeum. Metr przed tymi drzwiami czekał na nas Zamfi, Był w roboczym kombinezonie, z podwiniętymi rękawami. Wyglądał bardzo młodo. Ciemne, niemal czarne włosy opadły mu dwoma kosmykami na twarz. Ogarnął je niecierpliwym ruchem i uśmiechnął się przelotnie do dziewczyny.
Przyśpieszyłem. Pomyślałem, że znowu będę im musiał powiedzieć kilka słów prawdy o ich zachowaniu. Jeśli jeszcze raz zdarzy się, że zawiadomią mnie o czymś ważnym przez „posłańca”, zamiast użyć radia, któregoś odeślę na Ziemię. Nie będę się ciaćkał czekając, aż zdarzy się coś nieodwracalnego. I tak mnie nie polubią…
— Gdzie to jest? — rzuciłem, zatrzymując się przed Zamfim tak, że mógłbym go dotknąć nie wyciągając ręki. Historyk, specjalizujący się, o czym wiedziałem, w matematycznej analizie starych tekstów, spojrzał na mnie nieprzyjaznym wzrokiem i odwróciwszy się na pięcie ruszył wprost w stronę skalnych drzwi. Poszedłem za nim. Z tyłu słyszałem drobne kroki Arii. Kiedy znaleźliśmy się wewnątrz wzgórza, te kroki odbiły się głośnym, metalicznym echem.
Panował tu niemal zupełny mrok. Na próżno wodziłem oczyma po ledwie widocznych ścianach, nie udało mi się wypatrzeć żadnych wzorów czy rzeźb, jeśli takie tu były. W pewnym momencie zapaliłem mały, podręczny reflektorek, ale wtedy właśnie dotarliśmy do drzwi prowadzących z pierwszej komory, jakby z przedsionka, do kamiennej hali; tak wielkiej, że z powodzeniem można by w niej ustawić pionowo transgalaktyczny statek. Na lewo i prawo twarda, lita posadzka, pozbawiona wzorów, a nawet śladów jakichkolwiek szczelin czy spoin, rozbiegała się ku bocznym ścianom, pokonując dystans chyba ze stu metrów. Tutaj światło było już niepotrzebne. Całe to nieobjęte wzrokiem wnętrze wypełniała jakaś poświata, jakby od ścian odbijały się padające z niewidocznych otworów promienie słońca.
Nieco dalej spostrzegłem porzuconą aparaturę badawczą, stoły robocze, narzędzia i mnóstwo fragmentów starych konstrukcji. I tutaj trwało w nieruchomym oczekiwaniu kilka robotów. Widać, naukowcy urządzili sobie w tej hali prowizoryczny magazyn… albo też zamierzali założyć pracownię. Kiedy wreszcie minęliśmy skarby archeologów, niespodziewanie ujrzałem przed sobą ogromny skalny filar. Nie była to jednak naturalna skała, tylko ustawiony przez budowniczych całego tego archaicznego kolosa słup o średnicy dziesięciu metrów, a wysokości… nie, tego nie próbowałbym nawet zgadnąć. Okręcone wokół filaru biegły ślimakiem.w górę wąskie, nie osłonięte żadną poręczą schody o stromych, lekko nachylonych stopniach. Zamfi, w dalszym ciągu nie oglądając się na nas, ruszył prosto w ich stronę i rozpoczął mozolną wspinaczkę. Chcąc nie chcąc poszedłem w jego ślady.
Po kilku minutach poczułem, że skafander lepi mi się do pleców. Nigdy nie cierpiałem na lęk przestrzeni, ale tutaj wolałem mimo wszystko nie patrzeć w dół. Po następnym kwadransie zrobiło mi się nagle żal Arii. Co więcej zląkłem się o nią. Obejrzałem się i ujrzałem, że idzie za nami ze spokojem, jakby pod nogami miała nie kamienną przepaść, tylko na przykład basen z podgrzewaną wodą. Nie pozwoliła nam się nawet za bardzo wyprzedzić.
Ta ptasia droga trwała jeszcze blisko pół godziny. Pod koniec złapałem drugi oddech i właściwie zacząłem się bawić, chociaż nie przestawała mnie nurtować wątpliwość, czy to naprawdę jedyny sposób osiągnięcia celu, do którego mnie prowadzili. Ale chyba nie płataliby takich figli swojej dziewczynie.
Zamfi dotarł do kwadratowego otworu w suficie i począł znikać mi z oczu. Zrobiło się jaśniej. Po chwili wszyscy znaleźliśmy się w niewielkiej, dobrze oświetlonej lampami archeologów salce, w której pod ścianami czerniały stare, zżarte korozją konstrukcje. W głębi, przed czymś w rodzaju niszy, widniała grupa milczących naukowców. Byli niemal w komplecie.
Kiedy podszedłem bliżej, rozstąpili się, robiąc mi przejście. Odbyłem drogę wzdłuż ich osobliwego, niemego szpaleru i nagle ujrzałem przed sobą schody. Znowu schody. Tym razem na szczęście mniej strome, proste, a co najważniejsze, prowadzące jedynie na coś w rodzaju okrągłej antresoli. Strop uciekał ponad nią lejkowato w górę, na samym szczycie lśniła jak gwiazda jedna, dość silna, lampa. Jej promienie odbijały się w pionowym maszcie czy jakiejś rurce, osadzonej w samym centrum tego kolistego pomieszczenia. Maszt lśnił jak świeżo pociągnięty niklem. Kilkanaście centymetrów nad posadzką podstawę masztu otaczała pokrywa jakiegoś półokrągłego pojemnika. W pewnej odległości od jego krawędzi stał Beccari. Zgięty wpół, wpatrywał się w powierzchnię zagadkowej konstrukcji jak urzeczony. Kiedy się zbliżyłem, obrzucił mnie przelotnym spojrzeniem, po czym natychmiast zajął się na powrót tym czymś, co miał przed sobą.
Podszedłem, przykląkłem na jedno kolano i poczułem, że ogarnia mnie chłód. Wystarczył jeden rzut oka, żebym musiał pomyśleć o ludziach. Obejrzałem się. Zamfi i Arika dotarli za mną aż tutaj. Stali dwa kroki dalej, wyprzedzając czekającą nadal w milczeniu resztę.
Zanim o cokolwiek zapytałem, wezwałem moje automaty z terenu bazy i trzy pojazdy osłony. Uruchomiłem automatyczny nadajnik, który miał im wskazać drogę do mnie, po czym wyprostowałem się.
— Niech wszyscy wyjdą — powiedziałem półgłosem. Coś musieli jednak usłyszeć w moim tonie, bo posłuchali bez próby protestu. — Poczekaj — zatrzymałem Baccariego — to ty znalazłeś, prawda?
— Tak…
— Kiedy?
— Dziś rano — odpowiedział po chwili. Spojrzałem na zegarek.
— Rano to mi nic nie mówi — stałem się odrobinę mniej grzeczny. — O czwartej? Piątej?
— Około dziewiątej — wymamrotał Beccari. — Nie myśl…
— Nic nie myślę — urwałem. Porwała mnie autentyczna pasja. — Teraz jest trzecia po południu — warknąłem. — Byłeś przy tym, kiedy tłumaczyłem, na czym polega moja robota tutaj. Przykro mi, ale pierwszym statkiem, jaki przyleci z Ziemi, zabierzesz się z powrotem. Możesz mi powiedzieć, co o tym myślisz — dodałem widząc, że poczerwieniał i zacisnął zęby — ale uprzedzam, że przyniesie ci to co najwyżej pewien rodzaj ulgi. Nie zostaniesz na Petty. Czy ktoś ma coś do powiedzenia?… — rzuciłem przez ramię.
Читать дальше