Nie była to mimo wszystko kąpiel, jaka sobie wymarzyłem. Po pierwsze temperatura. Na lądzie blisko czterdzieści stopni, a tutaj chyba niewiele mniej. Poza tym chwilami odnosiłem wrażenie, że otacza mnie masa płynnego, rozwarstwionego szkła. Woda, tak mi się zdawało, dotykała zaledwie mojego naskórka, płynąłem jakby tunelem idealnie dopasowanym do moich kształtów. Obca woda.
Pochwyciłem jakiś ruch kilka metrów niżej. Morze nie było wcale tak przezroczyste, jak można by wywnioskować z mojego porównania do szkła. Odepchnąłem się mocniej płetwami i zszedłem kilka metrów w dół. Ruch powtórzył się, tym razem bardziej z boku. Zawróciłem.
Nagle tuż przed moimi oczami wyłoniły się kontury znajomego kształtu. Równocześnie wyciągniętą ręką dotknąłem dna. Nie było tu zbyt głęboko. Piętnaście, szesnaście metrów. Brzeg był tuż. A pode mną i dookoła leżały wielkie, jajowate bryły skalne, pocięte poziomymi półkami. Na jednej z takich półek, przed którą się teraz zatrzymałem, stała w pozycji pionowej piękna, doskonale zachowana amfora. Dokładnie taka, jakie widuje się w muzeach śródziemnomorskich. Nonsens. Ziemska amfora, stara, jakby porzucona tutaj przez starożytnych Greków?…
Odruchowo zerknąłem na mój aparacik kontaktowy, przytwierdzony do przedramienia. Był w porządku. Wszystko było w porządku. Jedynym, co mąciło harmonię, była obecność tego smukłego, pięknego dzbana, któremu brakowało tylko klasycznych płaskorzeźb i ornamentów.
Pracując samymi rękami, przybliżyłem się do amfory i sięgnąłem do misternie wyprofilowanego, kabłąkowatego ucha. W tym samym ułamku sekundy rzekoma amfora zaczęła gwałtownie puchnąć. U jej podnóża wzbiła się wodna kurzawa, jak spod rufy startującej rakiety. Zwinąłem się w miejscu i ile sił w nogach uderzyłem płetwami. Przepłynąłem kilka metrów i odwróciłem się.
Miejsce dzbana zajął teraz pionowy walec, prosta, wysoka rurka, przez którą na upartego mogło przeleźć dziecko. Górna jej część powoli zaczęła się oddzielać od podstawy. Cała konstrukcja ruszyła wolno w kierunku powierzchni wody. Ale to nie wszystko. Walcowaty twór zaczął nagle falować i wyginać się, jakby w kokieteryjnym tańcu. Równocześnie rurka podzieliła się na poziome segmenty, tworzące stale oddalające się od siebie pierścienie. W miarę pochodu w górę te pierścienie rosły i stawały się jaśniejsze. Przez moment zaświtała mi myśl, czy przypadkiem, wydostawszy się na powierzchnię, nie utworzą gigantycznej tęczy, która zamieni się następnie w poziome, świetliste koła. Ale mieliśmy przecież dzień. Południe. A poza tym to, co zostało z owej „amfory”, fosforyzowało zaledwie, jeśli w ogóle nie były to tylko promienie słońca, prześwitujące przez wierzchnie warstwy wody. Może jednak wydarzenia owej pamiętnej nocy także należało przypisać miejscowej faunie?…
Po pierścieniach nie pozostało już śladu, rozmyły się w górze, jakby uciekając w powietrze, nad powierzchnię morza. Spojrzałem na zegarek. Pławię się już pół godziny. Niedługo tlen się skończy, wziąłem zaledwie jedną próżniową butlę, której reduktor niezbyt dobrze spisywał się w wodzie.
Popływałem jeszcze chwilę, po czym wyprostowałem się jak struna i pozwoliłem wodzie wypchnąć się na powierzchnię. Zrzuciłem maskę, pozostawiając ją zawieszoną na szyi, na gumowej taśmie, i spojrzałem w stronę brzegu. Oba statki trwały nieruchomo. Niektóre z automatów ukazywały wierzchołki anten, inne pozostawały niewidoczne, ukryte za nadbrzeżnymi muldami. Spokój. Oczywiście, że spokój.
Gdyby coś się zdarzyło, zostałbym natychmiast zaalarmowany przez komputer. Nie rozstawałem się z osobistą aparaturą łączności, która — inaczej niż butle tlenowe — spisywała się równie dobrze w powietrzu, próżni, wodzie czy choćby pod ziemią.
Przetarłem oczy i dostrzegłem stojącą na plaży jakąś nieruchomą postać. W następnej chwili rozpoznałem Arikę, którą przyjaciele, a w każdym razie wszyscy tutaj, nazywali krótko Arią. Z daleka wyglądała jak dziewczynka, wahająca się przed wejściem do zimnej kąpieli.
Nie poruszyła się, kiedy wyłaziłem na plażę, mocując się z pociężałym nagle ekwipunkiem. Zrzuciłem butle i płetwy, po czym uśmiechnąłem się do dziewczyny. Ku mojemu zdziwieniu odpowiedziała uśmiechem. Chwilę spoglądaliśmy na siebie, całkiem jak dwoje młodych ludzi, którzy przypadkiem spotkali się na ziemskiej plaży i nagle zainteresowali się sobą. Co do niej, była to zapewne zwykła ciekawość. Nieustanny trening i częste przeciążenia, w czasie lotów na krótkich dystansach, zrobiły ze mnie coś w rodzaju Tarzana ze starych filmów. Jeśli dodać do tego mój wzrost, nie ma się co dziwić, że pewnego rodzaju spojrzenia dziewcząt były dla mnie czymś raczej znanym. Naturalnie akurat jej zainteresowanie nie mogło niczego obiecywać. Natomiast jeśli chodzi o mnie, podobała mi się po prostu. Miała na sobie błękitny kostium kąpielowy, osłaniający zaledwie punkciki smukłego, opalonego na złoty brąz ciała. Na głowie nosiła kapelusz z szerokim, piankowym rondem, a jej drobna twarz ginęła za wielkimi słonecznymi okularami. Ładna dziewczyna. Może nie tak ładna jak Lana, ale z jakimś sobie tylko właściwym wdziękiem. J bardzo świeża. Nie tylko pod względem urody. Dziewczyna, z którą chętnie poszłoby się w góry, pojechało na jeziora…
Co za bzdury. Jeziora… pełne amfor. Trupy kosmatych pilotów. Istoty, które kiedyś rozwinęły na tym globie wspaniałą cywilizację i wyniosły się następnie… lub wyginęły. Wielkie, stożkowate statki…
— Dobra kąpiel? — spytała nagle dziewczyna. — Siedziałeś tak długo pod wodą, jakbyś tam czegoś szukał… — dodała po chwili.
Uniosłem brwi. Same mi się uniosły. Po raz pierwszy, od kiedy tu jestem, ktoś zagadał do mnie po ludzku. Trzy dni. A raczej trzy doby. Trzy doby, które upłynęły w całkowitym spokoju i równie całkowitym milczeniu… Spokój powinien mnie cieszyć, ale nie cieszył. Jeśli przedtem tajemnicze zjawiska pojawiały się dosłownie każdej nocy, to ich nagłe zniknięcie mogłem z dużą dozą prawdopodobieństwa przypisać mojemu własnemu zetknięciu z domniemanym statkiem obcych, tutaj, na tym wybrzeżu. Wtedy, kiedy zaraz potem sam odegrałem rolę obcego. Oznaczałoby to, że owe statki nie były złudzeniem. Że penetrowały Petty naprawdę, a wycofały się po szumie, jakiego narobiłem swoim demonstracyjnie huczącym lądowaniem i owym „apelem”, który przedtem wygłosiłem. Mogli na zawsze już przepaść w przestrzeni. Jeżeli jednak byli choć trochę podobni do ludzi, przynajmniej pod względem sposobu myślenia, wrócą. Tylko mogą się przedtem nieco lepiej przygotować… na spotkanie istot, powodujących skażenie powietrza i gruntu. Nie szkodzi. Dam sobie z nimi radę, kimkolwiek będą. Muszę tylko naprawdę pilnować naukowców… bardziej aniżeli mógłbym sobie tego życzyć, nie 'wspominając nawet o ich życzeniach. Nie, nie mogłem się dziwić, że przyjęli mnie niezbyt gościnnie. Tym większym zaskoczeniem było dla mnie obecne spotkanie na plaży.
— Szukałem amfor — odpowiedziałem. — Jedną nawet znalazłem, ale na mój widok rozpadła się w złote pierścionki. Gdybym wiedział, że tu jesteś, przyniósłbym ci jeden…
Uśmiech stał się odrobinę szerszy. Zrobiłem kilka kroków w jej stronę i przestała się uśmiechać. Drgnęła, jakby miała zamiar się cofnąć, ale wytrwała w miejscu.
— A kąpiel taka sobie — podjąłem. — Jak na mój gust, trochę za ciepła. Idziesz do wody?
Potrząsnęła głową.
— Nie — odpowiedziała bez żalu — nie mam czasu. Te niby amfory, o których mówiłeś, to tutejsze pierścienice. Tak o nich mówimy, chociaż specjaliści nadali im już jakąś bardzo długą i mądrą nazwę. Dobrze, że tego nie dotykałeś. Mają ładunek elektryczny, niezbyt, silny, ale można się przestraszyć. A wyjęte z wody roztapiają się, jakby ich nigdy nie było. Nic by mi nie przyszło z takiego pierścionka — u — śmiech powrócił. Kąciki warg leciutko drgnęły. Musiała się często uśmiechać. Jej policzki nabierały przy tym kształtu połówek owoców, ukazując delikatny rysunek dość wydatnych, drobnych kości.
Читать дальше