— Ale ja o tym nie wiedziałem — mruknąłem. — Może bym się i przestraszył — dodałem z powagą — ale pierścionek bym przyniósł. Byłaby to w każdym razie manifestacja dobrej woli… a poza tym chętnie popatrzyłbym, jak się dziwisz…
— Czemu? — zdziwiła się.
— O, właśnie — podchwyciłem poważnie. — Czemu? Bo rzadko stać was na jakieś zwykłe ludzkie odruchy wobec mnie… chyba takie już moje szczęście…
Spoważniała. Nawet więcej, niż spoważniała. Spojrzała na mnie surowo.
— Jeśli chodzi o ludzkie odruchy — oznajmiła lekko podniesionym tonem — to obawiam się, że mamy zupełnie różne zdanie. Ale zapowiedziałeś, że nie będziesz z nami rozmawiał na ten temat…
Skinąłem głową.
— Tak. Przepraszam.
Chwilę jeszcze mierzyła mnie wzrokiem, po czym westchnęła i nasunęła głębiej kapelusz.
— Gorąco… — stwierdziła. — Przyszłam tutaj właściwie po ciebie — wyznała nieoczekiwanie.
— Co się stało?
— Beccari znalazł coś takiego, o czym chciałeś, żeby cię informować. Czekają tam…
— To znaczy gdzie?
— Na dwunastym stanowisku… mniej więcej sześćdziesiąt kilometrów.
— I przyjechałaś tu specjalnie, żeby mi o tym powiedzieć?
— Tak.
— A jeśli to jest coś, co nie powinno czekać?! — rzuciłem z pasją. — Nie macie radia?
Powiedziałem chyba dostatecznie wyraźnie, jak można się ze mną kontaktować…
Zesztywniała. Ostatni ślad uśmiechu spełzł z kącików ust. Zagryzła wargi.
— Idziemy — ruszyłem ostrym krokiem w stronę bazy. Nie obejrzałem się, czy podąża za mną. Dotarłem do janusa, warującego stale przy bliźniaczym pojeździe, w którym urządziłem sobie kwaterę, i ulokowałem.się w fotelu. Przedtem byle jak naciągnąłem na gołe ciało skafander i umieściłem kask tak, żeby go mieć pod ręką. Kiedy uruchomiłem silniki, Aria stała już obok pojazdu.
— Wsiadaj — rzuciłem, wskazując jej fotel obok siebie. Usłuchała bez słowa. Właściwie trudno było mieć pretensje akurat do niej. Wysłali ją, co miała zrobić. Odruchowo zerknąłem na jej kostium. Oczywiście nie miała nawet przy sobie nadajnika. A przecież od tego, żeby wszyscy mieli zawsze pod ręką te aparaciki, które specjalnie przygotowano dla nich na naszej stacji, mogło zależeć bardzo wiele. Tylko że oni ich nie lubili. Woleli rozmawiać, patrząc sobie w oczy. Nawet w sytuacji, która skłoniła ich do wysłania po mniej dziewczynę… sześćdziesiąt kilometrów. Sto dwadzieścia w obie strony. Niech ich licho…
Najpierw jechaliśmy pustym, nadbrzeżnym pasem, potem droga skręciła do lasu. Spomiędzy drzew co chwilę wynurzały się resztki starych budowli, jakieś pokruszone mury, wieże, dźwigary dawnych estakad, prostokątne lub okrągłe zagłębienia terenu, zbyt regularne, by mogły być dziełem natury. Te ostatnie porastały jedynie wysokie zielska, widać podłoże nie dawało tam dostępu korzeniom drzew. Raz i drugi wysoko ponad naszymi głowami zamajaczyły kontury przygładzonych przez czas stożkowatych szczytów. Należały do budowli przypominających piramidy, założonych na planie kwadratów, o bokach dochodzących do trzystu metrów długości. Ten teren był niegdyś jednym wielkim miastem. Podobnie jak cała kraina nad śródlądowym morzem.
Droga przez las wiodła łagodnymi łukami, miejscami nachylonymi, jakby kiedyś pędziły nią pojazdy, rozwijające wielkie szybkości. I tak chyba naprawdę było. Wszystkie szlaki komunikacyjne, których używali naukowcy, założono w miejscu dawnych dróg, odtworzonych na podstawie zdjęć lotniczych. Autostrady mieszkańców Petty… ale dziwne autostrady. Po stukilometrowym odcinku szosy następowała nagle przerwa. Nawierzchnia, ucięta równo jak nożem, przechodziła w wąwozy, wzgórza, las… A kilkaset metrów dalej zaczynała się znowu droga, niegdyś zapewne szeroka, wygodna i wytyczona niemałym nakładem sił. Tak było wszędzie, na wszystkich kontynentach globu. A więc może nie autostrady, tylko szlaki lokalnej komunikacji? Lub też swoiste pasy startowe, potrzebne jedynie do nabrania rozpędu?…
Kilkanaście kilometrów od morza wyjechaliśmy z gęstwiny drzew, wpadając na rozległą równinę. Jak okiem sięgnąć, w którąkolwiek patrzyłoby się stronę, sterczały rozrzucone do kresu widnokręgu ruiny. Gdzieniegdzie łączyły się ze sobą, tworząc zwarte aglomeracje, w innych miejscach pozostawiały wokół siebie wolne przestrzenie, jakby tereny spacerowe lub pasy ochronne wokół zakładów przemysłowych. Teraz nie sposób było dopatrzyć się w tym widoku jakiegokolwiek ładu czy harmonii. Rzecz jasna, byłem tutaj już wczoraj i przedwczoraj, rekonesans po najbliższym otoczeniu bazy uznałem za jedną z najpilniejszych spraw do załatwienia. Niczego nowego się nie dowiedziałem, zresztą zdawałem sobie sprawę, że tak będzie, zanim jeszcze usiadłem za sterami janusa. Zbyt dobrze pamiętałem, co powiedziano mi o Petty na stacji, i zbyt wiele informacji zakodowano w przystawkach mojego komputera. Ale każdą, nawet najlepiej znaną rzecz trzeba zobaczyć na własne oczy, jeśli naprawdę chce się o niej wiedzieć wszystko.
Nie ulegało wątpliwości, że planeta była rajem dla archeologów i wszelkiej maści specjalistów, zajmujących się historią kultury materialnej, egzobiologią, paleotechniką i czym tam jeszcze. Nie ulegało też wątpliwości, że taka planeta może wzbudzić ciekawość nie tylko Ziemian. Jeśli w dodatku Ziemianie już na niej są… a inni albo przybyli za późno, albo też interesują się nie tylko historią…
No i co z tego? Od razu kiedy zaszło coś, o czym powinienem wiedzieć, wysłali po mnie dziewczynę. Jakby chodziło o kurtuazyjne spotkanie przy czarnej kawie…
Przed nami zamajaczyły linie — wzgórz. I one były poprzecinane niezliczonymi odcinkami dróg, o ile wiedziałem, nie zdążono ich nawet jeszcze skatalogować. Jednak budowle, znajdujące się dalej od brzegu, przedstawiały obraz znacznie większego zniszczenia niż w rejonie bazy. „Najmłodsze” zabytki, znalezione na Petty, pochodziły sprzed dwudziestu tysięcy lat. Umiano wówczas budować ze skał, formowanych termicznie. Ale tutaj, przed nami, rozciągał się obszar, który już dla ostatnich mieszkańców planety musiał stanowić swego rodzaju skansen O istnieniu miast świadczyły tylko zarośnięte kopce i charakterystycznie ukształtowane wyniosłości, Ze ścian i konstrukcji nie pozostało niemal nic. I tam właśnie najchętniej pracowali nasi archeolodzy. Zupełnie jak na Ziemi. Mówili, że te obszary kryją w sobie rozwiązanie zagadki powstania i zagłady miejscowej cywilizacji, osobiście jednak byłbym skłonny przypuszczać, że całkiem po prostu interesowało ich jak zwykle przede wszystkim to, co najstarsze.
Kątem oka spojrzałem na Arią i musiałem się uśmiechnąć. Siedziała nadąsana, jakby naprawdę była małą dziewczynką, patrzyła proste przed siebie i mocno zaciskała wargi. Nie zauważyłem, żeby od początku jazdy raz choćby poprawiła się w fotelu. Ona także była archeologiem. I ją interesowało zapewne to, co najstarsze. Zabawne… Wszystkie kontrasty są zabawne. No, powiedzmy, prawie wszystkie.
Droga wbiegła do wąwozu, którego dnem płynął leniwie szeroki strumyk. Jego brzegi kiedyś mogły być ujęte w regularne koryto. Teraz wyglądał jak stara, ziemska rzeka u podnóży gór. Za najbliższym zakrętem otworzyła się przed nami kolista dolina o idealnie płaskim dnie. Chwilę jechaliśmy jeszcze starożytnym traktem, przecinającym ją jak cięciwą, po czym Aria dotknęła mojego ramienia i, nie odzywając się, wskazała ręką w prawo. Skręciłem posłusznie w tę stronę. Zerknąłem na licznik i stwierdziwszy, że zostawiliśmy za sobą sześćdziesiąt cztery kilometry, zwolniłem.
Читать дальше