Bez słowa ruszyłem z miejsca. Im bardziej oddalałem się od wejścia, tym portrety wydawały się starsze. Zrozumiałem, że aparaty konserwujące posuwały się tą samą drogą co my. Doszedłem wreszcie tam, gdzie pracowały obecnie. Portrety były tutaj tylko białawymi płatami jakiegoś zetlałego w ciągu tysiącleci materiału, na których nie sposób było wypatrzeć śladu zarysów głowy, nie mówiąc już o szczegółach lub barwach. Przyglądałem się chwilę, jak pod delikatnymi muśnięciami laserowego wysięgnika na płaszczyznach występują powoli linie znanej mi już twarzy, po czym zwróciłem się do Arii, stojącej kilka kroków z tyłu i spoglądającej na mnie z zadumą.
— Kto programował automaty? — spytałem.
— Ja — odpowiedziała cicho.
— A czy nie było tak, że bardzo chciałaś, aby to były portrety ludzi… właśnie ludzi? I czy dlatego nie są takimi samymi portretami… takich samych ludzi?
— W programach nie było błędu — powiedziała spokojnie. — Sprawdziliśmy wszyscy… wiele razy.
Pomyślałem, że powinni mi byli o tym wcześniej powiedzieć. Pomyślałem też, ile jeszcze rzeczy ukrywają przede mną. Świadomie lub po prostu nie zdając sobie sprawy, że chodzi o coś, czym powinienem się zainteresować…
— To mówi dużo — mruknąłem. — Tak dużo, że muszę natychmiast porozumieć się z moją stacją. Nie pomyślałaś o tym?…
— Dlaczego? — spytała z gorzkim uśmieszkiem. — Przecież sam powiedziałeś, że to ludzie…
— Nie jestem uczonym — odparłem, kierując się ku wyjściu. — Ale nie wydaje mi się, aby fakt pojawienia się identycznie wyglądających istot technologicznych na dwóch przeciwległych krańcach kosmosu był czymś normalnym. Będziemy musieli jeszcze raz sprawdzić programy, które zaaplikowałaś automatom konserwującym… Nie gniewaj się — dodałem szybko — a jeśli okaże się, że naprawdę nie popełniono żadnego błędu, pomyślimy, co dalej. Wszystko tutaj zbyt przypomina mi Ziemię… żebym mógł na przykład beztrosko pokazywać to jeszcze innej rasie, która zechce odwiedzić Petty. Powiedzmy rasie istot posiadających cztery ramiona, po sześć palców u rąk i porośniętych sierścią jak foki…
Aria znieruchomiała.
— Widziałeś?… wykrztusiła po chwili. Wykonałem nieokreślony ruch głową.
— Są rzeczy, o których wiem, i są takie, o których powinienem wiedzieć, a ukrywa się je przede mną. Na przykład ta galeria. Czy nie przyszło wam dotąd na myśl, że ja też mógłbym chcieć znać twarze dawnych gospodarzy Petty? — zatoczyłem dłonią dokoła siebie, obejmując tym ruchem wszystko, co na tej sympatycznej planecie nie było dziełem natury.
Zabiegła mi drogę i zatrzymała mnie.
— Tylko to cię interesuje?! — wykrzyknęła z pasją. Jej oczy lśniły jak rtęć. Dyszała ciężko. — Naprawdę nie chcesz wiedzieć nic o istotach, których twarze widziałeś przed chwilą, jeśli tylko okaże się, że one nie mogą nam już zagrozić?! Ani o innych, którzy ich malowali? To ci wystarczy?! Jak to się dzieje, że może się urodzić ktoś taki wśród normalnych ludzi?…
Podszedłem bliżej. Chciałem jej położyć dłonie na ramionach, ale szarpnęła się gniewnie do tyłu.
— Powiedziałem, że nie jestem uczonym — mruknąłem łagodnie. — Czy ja wrzeszczę na ciebie, że nie używasz anihilatorów? Że nie wychodzisz z bazy uzbrojona po zęby? A poza tym — uśmiechnąłem się — za późno mnie wychowywać. Tylko się niepotrzebnie namęczysz…
— „Fakt pojawienia się identycznych istot na dwóch przeciwnych biegunach galaktyki” — zacytowała z ironią moje słowa. — Jednak coś przyszło ci na myśl. Ja nie będę, ale gdybyś ty sam spróbował pomyśleć… mniejsza już o wychowanie — nadal była zła, ale jej spojrzenie jakby złagodniało — przecież oni na tych obrazach są dokładnie tacy sami jak my! Ich budowle! Ubrania!
— Ja się tak nie ubieram… dobrze już, dobrze — dodałem szybko pojednawczym tonem, bo jej oczy ponownie zaczęły się rozszerzać. Patrzyłem na nią z przyjemnością. Była naprawdę ładna. Miła, myśląca dziewczyna. Specjalista, ceniona za swoją pracę i lubiana za swój charakter. Bardzo ładna dziewczyna…
— Czy przed kontaktem z nimi gdybyśmy, powiedzmy, odnaleźli w przestrzeni ich potomków, też musiałbyś nabrać pewności, że nie będą chcieli nas zniszczyć? A jeśli ich planetę spotkało nieszczęście… jakaś kosmiczna zaraza, katastrofa…
— Zaraza? — przerwałem. — Co ty mówisz? To może istnieć niebezpieczeństwo przywleczenia z kosmosu zarazy?…
To ją zastanowiło. Wykorzystałem ten moment.
— Jeszcze trochę, a powiesz, że my wszyscy pochodzimy stąd, z Petty. Że to twoje „spotkanie w przestrzeni” już nastąpiło, dwadzieścia tysięcy lat temu, bo traf chciał, że uciekając od kosmicznej zarazy, zawędrowali akurat na Ziemię. Tam rozgościli się, dajmy na to na Atlantydzie… ale pech prześladował ich dalej. Przyszła katastrofa, w czasie której na Syberii wyginęły wszystkie mamuty, a na Atlantyku przybysze z gwiazd. Uratowała się tylko jedna rodzina, na przykład na jakieś arce… zaraz, zaraz, jak się nazywał ten facet?…
— Wygłupiasz się — parsknęła. Odwróciła się gwałtownie, zamiatając powietrze czarnymi włosami, i szybkim krokiem ruszyła do wyjścia. Postałem jeszcze chwilę, odprowadzając ją wzrokiem, po czym poszedłem w jej ślady. Kiedy wyszedłem na słońce, ujrzałem ją już na stanowisku. Dając jakieś znaki stojącemu wyżej Wardzie uruchamiała swoje malutkie, automatyczne koparki.
Bess nie rozumiał. Zjawisko samo w sobie nie było niczym nadzwyczajnym, zadziwiać mógł natomiast fakt, że się do tego przyznał. Musiał być naprawdę wstrząśnięty. Powtarzałem mu kilka razy, jak wyglądali ci ludzie na portretach i co myślą naukowcy o tym, że te portrety są do siebie tak bardzo podobne. Po raz pierwszy zdarzyło mu się aż tak zainteresować opinią uczonych. Ale… nasze automaty w tym konkretnym wypadku były przecież bezradne. Interpretacja? Komputer żądał danych wejściowych. Skąd je wziąć?
Wreszcie orzekł, że powinienem porozmawiać z historykami i wyłączył się. Wcześniej zapowiedział, że sam mi zasugeruje, c co ich zapytać, po konsultacji z „naszymi specjalistami”. Rzecz w tym, że o ile się orientowałem, takich akurat specjalistów SAO nie miała.
Pod wieczór poszedłem się przejść plażą. Miniony dzień był gorący i parny, powietrze niosące wilgotny i chłodny oddech morza sprawiało ulgę. Kiedy wracałem, z daleka dostrzegłem sylwetki dwóch mężczyzn, przechadzających się w kręgu światła, blisko janusa, w którym się urządziłem.
— Dobry wieczór — przywitał mnie Leski, kiedy podszedłem bliżej. Odwrócił się do mnie. zrobił krok do przodu, wykonując gest, jakby chciał podać mi rękę. Nie doszło jednak do tego.
— Dobry wieczór — powtórzył za nim jak echo Semow. — My… jak ci właściwie na imię? — zainteresował się nagle.
Stanąłem. Przyjrzałem im się uważnie. Byli najwyraźniej usposobieni przyjacielsko. Leski uśmiechał się. Semow wpatrywał się we mnie z taką uwagą, jakby widział mnie po raz pierwszy.
— Przyjechaliście tu specjalnie do mnie? — spytałem. — Niestety, nie mogę was zaprosić. W janusie są tylko dwa miejsca. Ale wieczór taki ciepły, panowie, może pójdziemy spocząć w altanie?
Twarz Leskiego zmierzchła, Semow natomiast teraz właśnie uznał za stosowne uśmiechnąć się.
— Szkoda — wyznał niespodziewanie — że nie jesteś archeologiem. Miałem na Ziemi ucznia… nazywał się Trymer… jesteście bardzo podobni do siebie…
Читать дальше