Co im powiem? Żeby nie czuli się tak pewnie w tym czasie, który rozdęli do granic wszechświata. Niech się raczej śpieszą. Pomimo że żaden z nich z osobna nie może umrzeć. Ale jest Ziemia. Jeśli ona przestanie istnieć, prócz wędrującej galaktykami informacji nie pozostanie w kosmosie ślad po genoforach. Niewykluczone, że zechcą się tym zająć w wolnej chwili. Najlepsze, co mogą zrobić, to prosić mnie trzy razy na dobę, żebym był grzeczny. Niech ich myśli od świtu wędrują poza chmury, poza świat wielkich planet, do opasłego cielska pantomatu i rakietki z istotą, której kaprys może sprawić, że nadchodzący dzień urwie się w połowie jak zdmuchnięta świeca. W południe mogą się ze mną łączyć, najlepiej wspólnie, niech będzie grupkami, i coś mi, na przykład, pośpiewać. Wieczorami niech mi dziękują, że słońce zaszło spokojnie, a w powietrzu filują gwiazdy. Że to powietrze jest tam jeszcze.
Nie będę się nudził. Pomyślę o konstrukcjach, których piękno stanie się absolutne, ponieważ nikt ich nigdy nie zobaczy. Posłucham mowy gwiazd. Zaprojektuję filmy przestrzenne, nieobjęte wzrokiem, rzucane na galaktyczną próżnię. Ich bohaterowie na mój jeden gest przy pulpicie projektora zaludnią obrzeże układu słonecznego. Nie sądzę, abym musiał uciekać się do fikcji. Wzorów dostarczy mi historia.
Zatroszczę się o ich rozrywki. W Nowy Rok ogłoszę koniec świata, potem powiem, że się rozmyśliłem. Albo nic nie powiem. Co najwyżej rozwalę jakąś bezludną stację na orbicie Plutona. Skonstruuję dwie, trzy rakiety próżniowe. Nawet nie rakiety, skrzynki z byle jakim napędem, żeby tylko dotarły do górnych warstw atmosfery. Będą mieli trochę zabawy, zanim je zniszczą. Lub zanim przekonają się, że i tak nie mogłyby osiągnąć Ziemi.
Sen czy raczej wizja rozwijała się już jakby samorzutnie, na podobieństwo przyśpieszonego fantomatycznego programu. Widziałem w karykaturalnym pomniejszeniu korpus pantomatu, siebie stojącego na jego wierzchołku, z rękami założonymi na piersi, spoglądającego w przestrzeń. Nagle dobiegł mnie sygnał obcego statku. Wzruszyłem ramionami i poszedłem rzucić okiem na ekran. We śnie było to tak, jakbym przeszedł z jednego fotela na drugi.
Czekała mnie niespodzianka. Niedawno ktoś mówił, że chce mi oszczędzić niespodzianek. Nic z tego. Widać jestem na nie skazany. Ta również nie należała do przyjemnych.
Właściwie mogłem się był od razu domyślić. Czujniki zaprogramowałem specjalnie, żeby nie dopuścić nikogo obcego. Gdyby w promieniu miliona kilometrów ukazał się statek czy przedmiot, cokolwiek, co nie było quasarowcem zaopatrzenia, zespoły obronne pantomatu same nakierowałyby wyzwalacze na cel. Ale ten, który teraz przybywał, w małej zwiadowczej rakietce, używanej zwykle w najbliższym sąsiedztwie baz, mógł to zrobić bezkarnie. Nie ryzykował niczym. W każdym razie nie z powodu pantomatu. Ten nieskończonej pojemności mózg dał się zwieść jak dziecko. I nie mogłem mieć mu tego za złe. Ja przecież miałem tu nieograniczone prawa. Taka była umowa. A tym, który pilotował rakietkę, byłem ja sam. I poza mną żywego ducha.
Dałem sygnał stop. Pantomat usłuchał, jakby z wahaniem. Rakietka zatrzymała się nie dalej niż pięćdziesiąt metrów. Zrobiłem kilka kroków w stronę, gdzie czekał nieproszony gość. Nie sądzę, abym miał na sobie próżniowy skafander. W każdym razie nie pomyślałem o tym.
On również wygramolił się z włazu i przytrzymując magnesami butów dotarł do nasady dyszy. Tam usiadł i przyglądał mi się.
W tym momencie film przestał mnie bawić. Jak na mój gust fantazja stała się odrobinę za rzeczywista.
— Bzdura — mruknąłem. — Dość tego. Wynoś się stąd.
Twarz człowieka siedzącego okrakiem na rufie rakietki rozciągnęła się w szerokim uśmiechu. Jednocześnie przybliżyła się, przesłaniając sobą całe pole widzenia.
— Powoli… — powiedział. — W końcu jestem u siebie… Żeby nie było nieporozumień — dodał — nic mi nie możesz zrobić. To ty jesteś, że tak powiem, jednorazowy…
— Zostawiłeś tam słoiczek? zakpiłem. — Na wszelki wypadek? Zapominasz tylko, że tym, który z niego wyjdzie, będę ja także…
Usiadł wygodniej. Wyprostował nogi na całą ich długość i pokiwał głową z politowaniem.
— Tak, ty… powiedział, wydymając wargi. Nie znosiłem tego u siebie. Ale nie mogłem się odzwyczaić. — Ty… — powtórzył. — Tylko bez wszystkiego, co nastąpiło po twojej wizycie w laboratorium Zespołu. Co sprawiło, że siedzisz tutaj. Wyleziesz z pudełka świeży i grzeczny, jakbyś właśnie rozmawiał z Grenianem. Proszę bardzo. Nie mam nic przeciwko temu. Co do mnie, też wolałbym być teraz na Bruno, niż słuchać, jak się wygłupiasz…
— Mogę rozpylić tę twoją skorupę razem z całą Ziemią — oświadczyłem naiwnie.
Machnął ręką.
— Bredzisz — parsknął. — Kto jak kto, ale ja wiem chyba, co zrobisz, a czego nie. Bzdury, mój drogi… a propos, chyba nie będziemy mówić sobie po imieniu? Jak sądzisz?
W tym momencie miałem naprawdę dość. Zamachałem rękami, żeby sobie poszedł. Uśmiechnął się tylko szerzej. Najgorsze, że miał rację. Nie uwzględniłem tego. Nie pomyślałem, że zostawiając tam swój zapis, daje temu drugiemu pełną świadomość własnej decyzji. On wie, co chciałem zrobić. Wie, że żyję i jestem na Bruno. Wolę nie myśleć, co czuje. To znaczy, co ja czuję… do stu diabłów, ten sen coraz mniej przyjemnie splata się z rzeczywistością. To osłabienie. Fiksuję od tego nieustannego wytrzeszczania oczu. Od tych tańczących całymi godzinami tasiemek, wykresów, liczb, danych liniowych przemykających przez ekrany. Co gorsze wiem o tym, a ten tam siedzi dalej na swojej rakiecie, jakby nigdy nic. Oparł się plecami o dysze. Coraz mu tam lepiej. I wygląda, jakby świetnie się bawił.
— Więc masz rezerwę — powiedziałem po dobrej chwili. — To znaczy, że jest nas już trzech. Ciekawe, jak długo można?
— Sam zacząłeś — odparł. — Inaczej nie byłoby mnie tu teraz. Ani gdzie indziej. Wiesz tak samo jak ja, że to nam się nie podoba… A jednak zrobiłeś ten pierwszy krok. Czy muszę mówić, czemu?
— Nie — burknąłem. — Ale co do ciebie, widzę, że dałeś się przekonać?…
Jego uśmiech stał się odrobinę szerszy.
— Jak by to powiedzieć… — głos brzmiał drwiąco. — Żyję, widzisz. To raz. Dwa, nikt się mnie nie pytał. A po trzecie to niezła rzecz tak siedzieć i przyglądać ci się. Coś jedynego w swoim rodzaju. Sądzę, że można to tak określić nie popadając w przesadę…
— Zjeżdżaj warknąłem. — Ale już! I powiedz tym, którzy cię przysłali, że następna wizyta dobiegnie końca, zanim się zacznie. Od dziś strzelani bez uprzedzenia.
— Jak w książce o Indianach — zaśmiał się. — Ale nie będzie następnej wizyty. Poza mną nikt do tego nie tęskni. A ja nie mam najmniejszego zamiaru stąd się ruszać. Dawno nie czułem się tak dobrze.
— Pięknie powiedziałem, odwracając się w stronę kabiny. — Pantomat…
— Pantomat — przerwał — zignoruje każde twoje polecenie, któremu ja zaprzeczę. Wbij sobie to dobrze w pamięć. Chciałbym ci oszczędzić niespodzianek…
Proszę, jak sobie poradzili. Tak, tego nie wziąłem pod uwagę. Jeszcze jeden, który chce mi czegoś oszczędzić…
I raptem przypomniałem sobie, kto i dlaczego wspomniał o niespodziance, kiedy nie było jeszcze nikogo takiego jak ten tutaj. Ani genoforu, z którego mógł wyleźć jak dżin z butelki. Odczułem to jak uderzenie. Zachwiałem się. W tej samej chwili wszystko znikło. Przede mną był tylko ekran, jaśniejący jaskrawymi barwami. Zadałem sobie pytanie, jak długo to trwało? Minutę? Kilka sekund? Bywają krótsze sny. Nie mówię, że gorsze.
Читать дальше