— Myślałem i o tym — przyznał. — Tylko… — urwał i utkwił we mnie badawcze spojrzenie.
— Zadaje pan sobie pytanie, czy jestem przy zdrowych zmysłach — z moich ust padały bryły lodu — to znaczy na tyle, żeby można mi zlecić coś więcej niż hodowanie koncentratorów? A może cała nasza rozmowa to tylko taki niewinny teścik? No i jak wypadłem?
— Tak sobie — mruknął bez uśmiechu. — Bardziej niepokoi mnie co innego — podjął z namysłem. — Polecisz, jeśli niezależnie od tego, co myślisz, dasz sobie zdjąć zapis. Krótko: tak czy nie?
— Nie — warknąłem. — Niezależnie od tego, co pan pomyśli.
Twarz mu się ścięła. W jego wzroku nadal nie było gniewu. Stał się tylko odrobinę obcy.
— Szkoda — powiedział, podnosząc się. — Myślałem, że będziesz mógł przezwyciężyć niechęć… zakładając nawet, że ją rozumiem. Tak się składa — dodał po chwili odwracając twarz ku morzu — że byłbyś tam najlepszy. Ale sam rozumiesz, że biorąc pod uwagę ryzyko, musimy wybrać kogoś, kto jest… zabezpieczony. Jeżeli już możemy wybierać.
— Nie — powtórzyłem.
Postał jeszcze jakiś czas, patrząc prosto przed siebie w linię horyzontu. Jego wargi poruszyły się kilkakrotnie, jakby pytał sam siebie, co teraz robić. Nie mogłem mu pomóc: Wreszcie przymknął na moment powieki, po czym otworzył je szeroko, jak człowiek walczący ze snem, skinął głową i ruszył przed siebie. Kiedy przechodził koło mnie, usłyszałem znowu:
— Szkoda…
Zatrzymałem się. Czego on właściwie żałuje? — przemknęło mi przez myśl. — Przecież nie mnie. Siebie? Nie przesadzajmy. Nie. On żałuje, że sprawy pantomatu nie będzie mógł powierzyć temu, kto jego zdaniem załatwiłby ją najlepiej. Wszystko inne się nie liczy. Zadźwięczały mi w uszach słowa Cullena: „Albo idziesz razem z ludźmi, albo cię nie potrzebujemy”. To drugie dopowiedziałem już sam. Nieważne. „Razem z ludźmi”. Kto tu właściwie idzie z ludźmi? Jeśli założyć, że ja na przykład jestem człowiekiem?
Jedno jest pewne. Nie potrzebują mnie. Nikt mnie nie potrzebuje, jeśli się zastanowić. Ten tutaj, którego plecy wciąż jeszcze miałem przed sobą, wyraził to nieco bardziej oględnie. Ale wychodzi na jedno.
Przez chwilę jeszcze nic nie rozumiałem. Czułem tylko, że do głosu dochodzi coś, co tkwiło we mnie od dawna i czekało na ten właśnie moment, żeby się ocknąć. Zadrżałem. W następnym ułamku sekundy w twarz uderzyła mnie fala ciepła. Jakie to proste. Nieludzko proste. Nieludzko, tak. To, co zrobię. Jedyne, co mogę zrobić.
Puściłem się biegiem. Nie uszedł daleko. Zatrzymał się, zanim zdążyłem zawołać. Zwolniłem. Kiedy zacząłem mówić, mój głos brzmiał jak zawsze. Oddech miałem spokojny.
— Kiedy miałbym lecieć?
Bardzo powoli odwrócił głowę i utkwił wzrok w moich oczach. Trwało chwilę, zanim się odezwał. W jego spojrzeniu nie było zdziwienia. Ani satysfakcji.
— To nie zależy ode mnie — wycedził. — Ale nie można czekać.
— Pan będzie kierował przygotowaniami?
Skinął głową, nie spuszczając ze mnie wzroku.
— Gdzie?
— Prawdopodobnie na Bruno. W każdym razie nie tutaj.
— Jadę.
— Pójdziesz jutro do Zespołu?
— Jadę — powtórzyłem. — Do Zespołu pójdę teraz.
Uniósł brwi. W jego wzroku przebiła troska.
— O tej porze nikogo nie zastaniesz…
— Niech kogoś ściągną — powiedziałem. — To możecie dla mnie zrobić.
— Co się stało? — spytał przeciągając sylaby.
Uśmiechnąłem się. To znaczy uśmiechnęła się moja twarz.
— Nic. Za kilka dni będę na Bruno. Poczekam tam na pana. Albo polecę gdzie indziej. I nie mówmy już o tym.
Tym razem było ich dwóch. Robili swoje z kamiennymi twarzami. Zajmowali się wyłącznie aparaturą. Raz czy dwa wymienili pomiędzy sobą spojrzenia. Odnosiłem wrażenie, że przeszkadza im we mnie wszystko, czego nie mogą użyć jako nośnika informacji.
Kiedy skończyli, do pracowni wszedł Cullen. Spokojny i godny. Miał na sobie skafander pilota. Tylko założyć kask i wysiąść przez okno w próżnię. Powiedział, że sztab akcji przenosi się na czternastą orbitalną i to zaraz. Grenian już poleciał, on sam z Norinem i innymi startują za kwadrans. Ostrzegł przyjaźnie, żebym się nie zdziwił, jeśli prócz nich zastanę tam jeszcze kilka osób.
— Przywiązujemy — tak powiedział: „przywiązujemy” — niezwykłą wagę do operacji,TP”. To znaczy Transpluton.
Ciekawe, kto im wymyśla te kryptonimy. Mogłem być pewny, że wśród tych „kilku osób” znajdę członków Rady, parę innych znakomitości i wreszcie takich jak ja, żeby było z czego wybrać. Nie mogłem mieć pretensji. Bo jeśli „przywiązujemy” taką wagę…
Traktował mnie przyjaźnie. Takiego tonu używał mój brat, kiedy chciał ode mnie pożyczyć na lody. Na koniec uniósł palec, przyglądał mu się chwilę, jakby zaskoczony jego kształtem, po czym powiedział:
— Od dzisiaj nie ma cię nigdzie i dla nikogo. Zostałeś przekazany czternastce i to wszystko, co o tobie będą wiedzieć. Także znajomi, przyjaciele… jeśli ich masz — dodał niezmienionym tonem. Mogłem się tylko uśmiechnąć.
— Oni tam — podjął poufale, akcentując to „oni” z nutką sarkazmu — są zaniepokojeni. Może podejrzewają, że pantomat ma konszachty z naziemnymi mózgami pomocniczymi. Albo że po cichu podjął produkcję wyzwalaczy antymaterii i kiedy my tu sobie gawędzimy, naprowadza właśnie na cel pierwsze dziesięć baterii. Kto wie, co się za tym kryje? Może przybysze z Wegi? Żarty żartami — spoważniał. — Wiesz, co by było, gdyby ludzie dowiedzieli się teraz, że jeden z aparatów, zdolnych zastąpić tysiąc instytutów naukowych wszystkich specjalności, odmówił posłuszeństwa? Gorzej, że usiłuje nas oszukać, udając niewiniątko? Albo stał się posłuszny komu innemu?
— Nie — wtrąciłem spokojnie. — Więc co by było?
Umilkł, ale tylko na chwilę. Błysnął spojrzeniem, po czym twarz ponownie mu się wypogodziła.
— No, w każdym razie nic dobrego — zapewnił. — Jeśli może zawieść pantomat, z którego usług od lat korzysta każda szkoła, nie mówiąc o specjalistach, to tym bardziej nie można wierzyć czemuś tak niesprawdzalnemu, jak wieczność… w wydaniu naszych biologów. I tak mamy kłopoty. Wiesz coś o tym… — dodał znacząco.
— Wiem — odrzekłem. — Ale nie wątpię, że sobie poradzicie. Więc kiedy mam tam być?
Odczekał chwilę. Wyglądał, jakby przeżuwał.
— Pojutrze — szczeknął. — Przyjdzie po ciebie startowy, Rotz. Do tego czasu siedź tutaj.
To mogło mi skomplikować sprawę. Spytałem szybko:
— Mogę wpaść do domu?
Miał gotową odpowiedź. Można to było odczytać z jego twarzy, która przybrała wyraz wytężonego namysłu.
— Na chwilę… — orzekł wreszcie. — Oczywiście wiesz, co powiedzieć…
Wiedziałem, a jakże.
— Jeszcze jedno — mruknąłem od niechcenia. — Kiedy będzie wiadomo, czy to nabożeństwo tutaj — wskazałem aparaturę — coś dało? Zdarzają się powtórki?
Spojrzał na mnie z wyższością.
— Raczej nie — powiedział. — Przynajmniej ja o niczym takim nie słyszałem. W razie czego sam się przekonasz… — roześmiał się. Chwilę chichotał do własnej wizji, w której zapewne pękał mi w próżni skafander lub też wpadałem do kadzi pełnej stężonego kwasu. Następnie, nie przestając wydawać odgłosów zadowolenia, skierował się ku drzwiom.
Następnej nocy zbudził mnie Rotz. Spytał, czy mam wszystko, co trzeba i zapowiedział, że za dwie godziny czeka na płycie. Była trzecia w nocy. Czy, jak kto woli, nad ranem.
Читать дальше