Nie stało się nic. Przesiedziałem jeszcze pięć, może dziesięć minut, po czym podniosłem się z trudem i oparłem plecami o skałę. Z góry dobiegł szelest. Skrzywiłem się na myśl, że nie jestem już sam i niechętnie uniosłem głowę. Dokładnie nad sobą ujrzałem twarz starszego mężczyzny. Okalała ją ciemna broda, miejscami tylko posiwiała. Spod dziwacznej, okrągłej czapki wyłaziły długie włosy. Patrzyliśmy na siebie, on prosto w dół, ja pionowo w górę, jakby rzecz była najnaturalniejsza pod słońcem. Zabolał mnie kark, czaszkę świdrował skalny występ, do którego przylgnąłem głową, ale nie byłem w stanie oderwać wzroku od tej twarzy, która ukazała się na tle nieba jak zatrzymana w locie piłka.
— Będziesz spadał? — przemówił wreszcie stary.
To nie był żart. Ani przestroga. Takim głosem można mówić do samego siebie, kiedy w promieniu kilometrów nie ma żywego ducha.
— Jeszcze nie wiem — oświadczyłem. — Chciałby pan popatrzeć?
— Można by… — zamruczał. Zabawnie wyglądał obserwowany z dołu ruch brody. Jakby czyścił nią sobie bluzę na piersi.
Odwróciłem się i czepiając śliskich, wygładzonych uchwytów, wylazłem na górę. Człowiek z brodą odsunął się robiąc mi miejsce, ale w dalszym ciągu patrzył w dół, jakby jeszcze liczył, że ujrzy mnie tam lecącego z wyciągniętymi ramionami. Stanąłem obok niego i przybrałem pozycję wyczekującą. Był sam. Nie wyglądał na turystę. Raczej na aktora grającego w filmie o życiu starożytnych pasterzy.
— Nic straconego — powiedziałem wreszcie. — Może ktoś jeszcze przyjdzie…
Trwało chwilę, zanim odpowiedział:
— Nie…
To było wszystko. Postał jeszcze jakiś czas, po czym nie zaszczyciwszy mnie spojrzeniem, wyprostował się z trudem. Wprawnym ruchem poprawił stary, luźny plecak i ruszył w stronę różowego pawilonu. Nagle stanął, jakby przyszło mu na myśl, że o czymś zapomniał. Obrócił się do mnie profilem i spytał:
— Potrzebujesz czegoś?
— Nie wiem — odpowiedziałem bez namysłu. Skinął głową, jakby tego właśnie oczekiwał.
— To nie u mnie — mruknął. — W takim razie nie będę otwierał…
Był pogodzony z myślą, że ludzie niczego od niego nie chcą. Lub że nie wiedzą, czego chcą. Przeszedł obok portera i zniknął we wnętrzu budyneczku pod skałą. Małe, ledwie widoczne drzwi zatrzasnęły się za nim.
Utkwiłem w nich wzrok. Ze środka dobiegł jeden stłumiony stuk, jakby ktoś zrzucił buty na drewnianą podłogę, i zapanowała cisza. Odczekałem jeszcze kilka minut, po czym odepchnąłem się od bariery i nie zdając sobie sprawy, po co to robię, poszedłem w stronę pawilonu. Idąc przyglądałem się jego ścianom, jakbym wiedział, że kryje się w nich coś niezwykłego i usiłował dociec, dlaczego dotychczas uszło to mojej uwagi. Nic z tego. Było to jedno z typowych górskich stoisk, gdzie zawsze można się napić mleka, dostać plaster na odciski i połączyć, dajmy na to, z bazą na Ganimedzie.
— No? — usłyszałem, kiedy tylko uchyliłem drzwi. — Wiesz już?…
Wewnątrz było ciemno. Nad szklanym dachem piętrzyła się przewieszona skalna płyta. Okna wychodziły na północ. Prócz niewielkiego kontuaru i zasobników żywnościowych udało mi się wypatrzyć jeden, jedyny fotel.
— Napiłbym się wody — powiedziałem.
W mroku coś się poruszyło. Usłyszałem cichy pomruk. Mogło to być westchnienie. Zaraz potem nad kontuarem zapłonęło żółte światło. Człowiek z brodą podniósł się. Chwilę grzebał w naczyniach, po czym podał mi duży, szklany kubek. Zmroził mi palce, na jego ściankach skropliła się para. Woda pachniała deszczem parującym na rozgrzanej skale. Była cierpka i czysta jak światło.
Dopiłem, odetchnąłem głęboko i na oślep wyciągnąłem przed siebie rękę z pustym naczyniem. Stary zamruczał znowu, rzucił kubek w kąt i wrócił na fotel.
— Bał się pan, że spadnę? — zagadnąłem, żeby coś powiedzieć.
Cisza. Powinienem pójść. Zostawić go w spokoju. Ale sam pytał, czy czegoś nie potrzebuję. Mogłem odpowiedzieć, że właśnie jego.
— Skąd pan pochodzi? — spytałem. Z gór? Stąd?
Długo się namyślał, zanim odpowiedział:
— Stąd i nie stąd. Z gór.
— Prowadził pan wycieczki?
— Prowadziłem. Zna mnie pan?
— Chodziłem sam — wyjaśniłem. — To znaczy z dziewczyną. Dawno temu.
— Dawno — zgodził się niespodziewanie. — Teraz nikt nie chodzi. Tacy tam, popatrzeć na widok. Ale nie chodzą… — powtórzył. W jego głosie nie było żalu. Stwierdzał po prostu fakt.
— Jak to nie chodzą? — zdziwiłem się. — Dlaczego? To najlepsze góry, jakie znam…
Poruszył się. Westchnął ciężko, spuścił nogi i usiadł.
— Bo nie można spaść — mruknął.
To wyjaśniało wszystko. Nie można spaść…
I nagle doznałem olśnienia. Góry to próba. Jedna z tych, które mają sens tylko wtedy, kiedy ich ostateczny wynik jest wątpliwy. Próba, którą można powtarzać w nieskończoność, prowadzi donikąd. Nawet nie to, że nie można się zabić. Chodzi o czas. Przestał istnieć warunek czasu. Nikt nie idzie w góry, co najwyżej przyjeżdża popatrzeć stąd na zatokę.
Trudno o bardziej bezwzględny wyrok w sprawie „operacji wieczność”. A przecież góry to fragment, w dodatku przemawiający tylko do niektórych. Można przytoczyć tysiące możliwych sytuacji. Pięknie nas urządzili. Nie wiedzą nawet, jak pięknie.
— Nie możesz umrzeć, prawda? — spytałem, zanim zdążyłem cokolwiek pomyśleć.
Usłyszałem śmiech. Chichotał, jakby usłyszał najlepszy dowcip w życiu. Nie sądzę, aby zdarzało mu się to częściej niż raz na dziesięć lat. Jego krtań najwyraźniej opierała się temu, do czego ją zmuszano.
— Ja? — parsknął wreszcie. — Nie, synku. Jestem za stary. Ani tatusia, ani mamusi… Ja sobie pożyłem… Podumam o tym i owym, kiedy przyjdzie moja pora i przez myśl mi nie przejdzie czegoś żałować. Ty co innego. Może wrócisz tu kiedyś. Ja nie mogę umrzeć — zachichotał znowu. — Dobrze to wymyśliłeś, synku…
— Dziękuję za wodę — powiedziałem, cofając się w stronę wyjścia.
— Nie ma za co — w głosie starego nadal brzmiało rozbawienie. — Dokąd teraz jedziesz?
Wzruszyłem ramionami.
— Nigdzie nie jadę — burknąłem. — Śpię tutaj.
Przyjął to jak coś najzupełniej oczywistego.
— No to dobranoc — powiedział uprzejmym tonem.
Lodowiec na jednym z dalszych szczytów zalśnił czerwienią. Przez kilka minut promienie słońca jakby prześwietlały kopulasty wierzchołek góry, po czym nagle zapadł mrok. Przeszedłem na zachodnią krawędź platformy i postałem tam chwilę, odprowadzając wzrokiem znikające z morza barwy. Czułem się dziwnie. Szum krwi w skroniach odciął mnie od dźwięków przychodzących z zewnątrz; odgłosów dalekiego portu, usypiających osiedli, a także cichego poskrzypywania fotela kilkanaście metrów stąd. W pewnym momencie ponownie zabrzmiały mi w uszach słowa starego: „Nikt nie idzie w góry”…
Oczywiste. Zbyt oczywiste. Musieli to wkalkulować. I uznać, że rzecz opłaca się mimo wszystko. A jeśli nie? Jeśli przyjęli rachunek na wiarę, opierając się na zdaniu entuzjastów popartym nie ich argumentami, a tylko autorytetem? Mniejsza z tym. To ich sprawa. Co do mnie, nie pozwolę pozbawić się czegoś takiego jak czas.
Przeniknął mnie chłód. Temperatura spadała szybko, jak zawsze na tej wysokości. Zatarłem ręce i zszedłem do portera. Rozłożyłem fotel, podniosłem szyby i ułożyłem się wygodnie. Chwilę patrzyłem w plastykowe obicie dachu nie myśląc o niczym, po czym zasnąłem.
Читать дальше