Kiedy się zastanowić, musiałem wiedzieć, po co tam idę. I wiedziałem, wiedziałem cały czas, udawałem tylko, że sprawa z Fina jest i pozostanie we mnie i nikogo nie powinno obchodzić, co z nią zrobię. Miałem mu teraz tłumaczyć, że odkąd Cullen powiedział mi o wypadku nigdy, przez ułamek sekundy, nie dopuściłem do siebie myśli, że to nie koniec? A przecież tak właśnie było. Nawet ta koszmarna reklamówka, jakby nakręcona specjalnie dla mnie, nic mi nie powiedziała.
— Nie mówiąc o tym — odezwał się nagle Norin, jakby sobie przypomniał coś, co go zabolało — że zachowałeś się jak… — urwał. Chwilę szukał słów, mierząc mnie wzrokiem. — Pomyślałeś o jej rodzicach?! — wykrzyczał wreszcie.
Drgnąłem. Czy pomyślałem! Jeżeli w ogóle o czymś myślałem. Przynajmniej, jak długo nie poczułem jej palców na piersi.
— Powiedzmy — wykrztusiłem — że pomyślałem. I tylko o nich. Nic ich nie obchodziło. Poza jej radością, że żyje i za moment przywita się…
Głos odmówił mi posłuszeństwa. Czułem się upokorzony tym, że mówię. Ale nie mogłem się powstrzymać. Te twarze, w których była radość, że wróciłem, że ona zdążyła… A ponad wszystko ciekawość. Ciekawość, jak dziecko zareaguje na przyniesioną mu zabawkę. Kto miał być tą zabawką? Ja? Nie. O to chodzi, że nie. Więc które z nas?
Rodzice. Oczywiście, im było wszystko jedno. Podpisaliby pakt z diabłem, gdyby pozwolił im raz jeszcze ujrzeć córkę, po awarii dozownika deuteru. Co dopiero…
Szybkim krokiem podszedłem do ściany i przywarłem do niej, uderzając czołem w zimny plastyk. Dłonie zacisnęły mi się w pięści. Dawałem przedstawienie, ale nie pomyślałem o tym. Miałem dość. Nie można mieć bardziej dość niż ja w tej chwili. Powiem mu jeszcze, z czym przyszedłem i zostawię go z jego zaskoczeniem prawdziwym czy udanym, pewnością siebie i współczuciem dla rodziców Finy. Dokąd pójdę? Nieważne. Teraz to naprawdę nieważne.
Oderwałem się od ściany i głęboko zaczerpnąłem powietrza. Stał bez ruchu, jak chwilę temu, i patrzył na mnie. Mogłem mu współczuć. Ale to jego sprawa. Nie prosiłem, żeby mnie niańczył.
— Skończmy z tym — powiedziałem. Mój głos brzmiał obco. Słowa padały, jakby je ktoś ze mnie wyrzucał, wybierając te, które leżały najgłębiej. — Pewnie powinienem pana przeprosić — zrobiłem dwa kroki w jego stronę — ale poczekam z tym trochę. Krótko mówiąc każdego, kto do mnie przyjdzie i bąknie coś na temat trwania, wyrzucę przez okno. Mogę żyć bez Centrali, latania i tych waszych klatek na wszystkich możliwych orbitach. Ale nie będę robił z siebie drzewa. Uważam, że cała ta heca z wiecznością zmierza prościutko do przekształcenia ludzi w systemy bezwzględnie odosobnione. Słyszał pan o nich? To takie, które nie mogą przyjmować informacji z zewnątrz. Albo nie chcą. Dziękuję. Niech sobie trwają ci, którym to sprawia przyjemność. Beze mnie.
— Znam się trochę na systemach — powiedział spokojnie — nie tylko bezwzględnie odosobnionych. Nie zgrywaj się.
— Wszystko jedno — burknąłem. — Tym gorzej. Trwanie! Jak długo ma pan zamiar wytrzymać? Tysiąc lat? Bilion? I kto właściwie? Albo pozbędziemy się wszystkiego, co naszemu życiu nadało jakiś tam sens i to nie raz ani sto, ale nieskończoną ilość razy, albo będziemy musieli budować każdy dla siebie zasobniki pamięciowe tysiąc razy większe od wszystkich pantomatów razem wziętych. Po co? Zastanowił pan się przez chwilę? Po co?
Uśmiechnął się. Widać uznał, że najgorsze minęło. Co więcej, miał rację. Ale to była jego racja. I tylko jego.
— Z ciekawości — rzekł krótko. — To mało?
— Jak dla kogo — odparłem. — Ja już nie jestem ciekawy. Zresztą nie ma o czym mówić. Nie będę drugi raz rozmawiał z technikiem ani pchał głowy w aparaturę. Może pan z tym zrobić, co pan chce. Tej jednej skrzyneczki zabraknie w moim domu. To wszystko.
Nie przestał się uśmiechać. I nie musiał głowić się nad odpowiedzią.
— Komu chcesz wmówić — powiedział — że chodzi ci o coś więcej niż własną ambicję? Powinieneś urodzić się tysiąc lat temu i zostać poetą. Albo filozofem. Nie możesz darować ludziom, że przy okazji zajęli się także twoją miłością. Proszę! Jaki nieprzystosowany! Ale oszczędź sobie i mnie argumentów. Nikogo nie przekonasz. Co najwyżej dostaniesz chrypki. Tylko, zanim to zrobisz, załatwisz sprawę tutaj. Należysz do Zespołu i masz pracę, którą dotąd wykonywałeś dobrze. Czas pokazać, że stać cię na coś więcej niż przyciskanie klawiszy i pilotowanie rakiety.
— Nie — warknąłem.
Spoważniał. Spojrzał na mnie, ściągając brwi.
— To twoje ostatnie słowo? — spytał głucho.
Skinąłem głową.
Topniejący z odległością, wydłużony stożek tachostrady ucinała jak nożem linia horyzontu. Mierzyłem w ten punkt i tylko tam, jakby w pogoni za fotonową wiązką własnych reflektorów. Ale nie goniłem niczego i nikogo. Porter kołysał ciężko, drgania pracującego pełną mocą silnika przenosiły się na nadwozie, wpadałem w łuki z szybkością, od której wgniatało mnie w boczne ściany. Szyby miałem spuszczone, pędziłem w wysokim, wibrującym grzmocie powietrza ogłuszony, bity wiatrem i pełen ciszy. Strzałka szybkościomierza stała bez drgnienia w ostatnim punkcie czerwonej skali, na tablicy zapalały się i gasły jakieś światełka, informując o sprawach, które nie mogły mieć dla mnie znaczenia. Przelatywałem wiadukty nad fiordami, wpadałem w noc, kiedy nad tunelami wyrastały brunatne, granitowe szczyty z białymi żlebami, po czym znowu gnałem otwartą przestrzenią, jasną od słońca. Osiedla pozostawały z dala od drogi, przecinałem jedynie łączące je wielopasmowe szlaki, którymi sunęły duże, ciężkie pojazdy i barwne tasiemki eskalatorów.
Znaki zapowiedziały zjazd do znanej miejscowości górskiej. Bez zastanowienia ściągnąłem kierownicę i nie zmniejszając szybkości, wpadłem w zacieśniającą się ślimacznicę. Porter zadygotał, przez chwilę zdawało się, że wbrew wszystkim zabezpieczeniom wyleci z drogi. Ale, oczywiście, nic takiego się nie stało. Wypadłem ponownie na prostą, droga przede mną rosła w górę, ujrzałem skrzyżowanie i zwolniłem. Minutę później sunąłem boczną ścieżką, kończącą się w odległości półtora kilometra skalną platforemką, obwiedzioną balustradą. Dalej mogłem już tylko lecieć.
W rogu platformy, wciśnięty między omszałe głazy stał różowy pawilonik, zamknięty teraz na cztery spusty. Nigdzie żywego ducha. Wyłączyłem silnik, po czym porzucając porter na środku drogi, podszedłem do urwiska. Przekroczyłem balustradę i bez zastanowienia zlazłem na wąską półkę, zawieszoną nad przepaścią. Nade mną pozostały dwa metry skalnego muru. Tysiąc metrów niżej czernił się fiord. Z prawej maleńka makieta portu i morze, jak z okładki dziecięcego albumu. Wokół zastygłe w pochodzie, pomieszane szeregi gór.
Odetchnąłem. Tu, w tej okolicy, jako dwunastoletni chłopiec zawarłem znajomość ze skałą. Potem przyjeżdżałem często. Do momentu, kiedy przyszła kolej na dalsze podróże.
Przyjeżdżałem także z Fina. Zawsze ona mówiła, dokąd pójdziemy. Stawała, marszczyła czoło, po czym długo wpatrywała się w jakiś szczyt czy przełęcz. W końcu bez słowa ruszała, kierując się prosto w wybrany punkt. Prowadzenie obejmowałem dopiero w ścianie. Mawiała wtedy: „No, najważniejsze za nami. Reszta należy do ciebie”…
W uszach zadźwięczał mi jej głos, jakby siedziała obok. Uśmiechnąłem się. Z uczuć, jakim nie potrafiłem się przeciwstawić jeszcze dziś rano, nie pozostało śladu. Zamarłem w bezruchu. Czekałem, kiedy puszczona w ruch myśl zacznie działać. Kiedy poczuję ją w gardle i żołądku. Mijały sekundy. Z sekund robiły się minuty. Wstrzymałem oddech nie śmiejąc się ruszyć, w obawie, że wszystko, co zrobię, zniszczy tę delikatną błonkę, jaką zarosły wrażenia sprzed kilku godzin. A pamiętałem je dobrze. Pamiętałem zimno, bezsilną wściekłość i wstręt. Niczego nie próbowałem przed sobą ukrywać.
Читать дальше