— Jakie pokolenia? — podchwyciłem. — Nie będzie żadnych pokoleń. Mówi pan o nas, o sobie, Norinie, Cullenie, o mnie… powiedzmy, że o mnie nie. Jeszcze nie — bąknąłem. — Mości pan drogę sobie samemu. Czyli — wracamy do punktu wyjścia.
— Nie jest tak źle — zaprotestował łagodnie. — Będziemy mieć dzieci…
— Kto? — krzyknąłem prawie. — I kiedy? A przede wszystkim po co? I co znaczy powiedzenie „nowa polityka populacyjna”? Wprowadzicie talony? O ile znajdzie się wariat, który zechce powiększać swoją rodzinę… w nieskończoność!
Grenian pochylił głowę. W jego gładkich, białych włosach zamigotało słońce. Pełna twarz stała się odrobinę mniej pełna. Przysunął bliżej filiżankę z kawą i bawił się łyżeczką.
— Mam osiemdziesiąt dziewięć lat — powiedział wreszcie jakby do siebie. — Niby nic takiego — dodał, podnosząc na mnie wzrok. — Ale wiesz, przychodzą mi czasem pomysły… — urwał na chwilę, pociągnął łyk kawy i uśmiechnął się. — Krótko mówiąc — podjął — jestem jeszcze ciekawy. Nie skończyłem z rachunkiem, na co mnie stać. Kiedy się tego słucha w twoim wieku, to brzmi śmiesznie… nie przerywaj — powstrzymał mnie gestem dłoni. — Tak się składa, że moi rodzice oboje żyją. Mam szansę… o jakiej nikomu przed nami się nie śniło. Wstań teraz, przybierz odpowiednią pozę i powiedz, żebym się nie wygłupiał. Żebym siedział w swoim czasie jak wszyscy przede mną i nie wyściubiał z niego nosa, bo nie wiadomo, co z tego wyniknie. Mówiłeś Norinowi, że należało poczekać. Teraz pytasz, co będzie za tysiąc czy milion lat. Gdybyśmy postanowili czekać, trzeba by zapytać inaczej. Kto jeszcze ma umrzeć? Ja? Dobrze. Moje dzieci? Przypuśćmy, że też. A ich dzieci już nie. Tam będzie granica. Idź, powiedz to ludziom. Ale nie wszystkim naraz. Każdemu oddzielnie, kogo tylko spotkasz. Jesteśmy ludźmi nauki. Chcemy, żeby z naszej pracy korzystali wszyscy, ale minęły czasy, kiedy wolno nam było iść na ofiary. Jeżeli istnieje na świecie jeden człowiek, któremu nie mógłbyś powiedzieć w oczy, co zamierzyłeś, bo nie przeszłoby ci to przez gardło, to znaczy, że twoja sprawa jest zła.
Wzruszyłem ramionami.
— A teraz nie ma tej granicy? — burknąłem. — Nie dalej jak przedwczoraj spotkałem pewnego staruszka, który uśmiał się tylko, kiedy spytałem, czy nie może umrzeć. Po prostu — jego rodzice umarli wcześniej.
— A czy ktoś z nas mógł temu zapobiec… wtedy? — spytał tonem, jakby mówił do dziecka.
Przełknąłem to. Nie komu innemu, jak im właśnie miałem do zawdzięczenia, że mówię jak dwunastoletni chłopiec. Mówię. Nie rozumuję. Powinien zrozumieć.
— Ja tylko tłumaczę — powiedziałem szybko — dlaczego na mój prywatny użytek zabawa jest nie do przyjęcia. Bronię się, nie atakuję. Zastosowano wobec mnie szantaż. Żebym chciał, nie mogę tego nazwać inaczej. Albo słoiczek w kolekcji rodzinnych genoforów, albo szukaj szczęścia na plantacjach rudy renu. Nawiasem mówiąc, czy to był pana pomysł z tymi grzybkami?
Roześmiał się. Położył dłonie na stoliku i pokiwał powoli głową.
— Nie — powiedział. — Ale tak się składa, że wiem, o czym mówisz. Przyznaję, że na twoim miejscu nie byłbym zachwycony. Z czego jednak — zastrzegł się — niewiele wynika.
— Jak dla kogo — burknąłem.
— Mówiłeś z Norinem o Finie… — zaczął.
— Źle zrobiłem — przerwałem. — To znaczy źle, że mówiłem. I nie chciałbym powtarzać tego błędu.
— Przepraszam — spoważniał. — Nie zamierzam wchodzić w twoje sprawy. Myślałem o jej rodzicach. Uderzyła cię ich, jak to nazwałeś, ciekawość. Ale zastanów się. Jesteśmy ludźmi, bez względu na uczucia, a raczej bez możliwości wybierania sobie uczuć. I dobrze, że tak jest. Im wystarczył fakt, że Fina żyje. Że jest z nimi. Ale przecież był to pierwszy wypadek rehabilitacji, z jakim się zetknęli. Przeżyli smutek, potem godziny niepewności, wreszcie radość. W końcu znalazło się miejsce na zwyczajną ludzką ciekawość. Pomyśl o tym. Nie o tamtej konkretnej sytuacji. O sobie. O twoim stosunku do wielu spraw. Do ludzi. Tylko dlatego o tym mówię. Już nie będę — zakończył przepraszającym tonem.
Przyjrzałem mu się. Przez moment odniosłem wrażenie, że coś przegapiłem. A przecież od chwili, kiedy straciłem z oczu skalną platformę z różowym pawilonem, zachowywałem się tak, jakby każdy mój ruch poprzedzała chłodna, bezwzględna decyzja. Teraz pójdziesz do domu i uspokoisz rodziców. Odszukasz Greniana, bo i tak nie unikniesz spotkania z nim. Wejdziesz do tego pawilonu i zjesz obiad.
Byłem spokojny. Mniejsza o słowa. To, co mówię, nie ma znaczenia. Rozmowa z Grenianem także jest epizodem, prowadzącym donikąd. Tak jest. Nie potrafię inaczej.
Rozejrzałem się. Słońce przeszło za rzekę i Zalew zapłonął srebrnym ogniem. Na tarasie oprócz nas było zaledwie kilka osób. Rząd stolików podawczych, gotowych na każde skinienie, trwał nieruchomo pod niską, szklaną ścianą. Kawa stygła szybko i pachniała słabo. Drogą nad nami od czasu do czasu przesuwały się niesłyszalne pojazdy. Drzewa, obrzucone drobnymi listkami, nie dawały cienia. Ale cień nie był potrzebny.
— No? — odezwał się nagle Grenian. — Spróbujemy, jak smakuje ta wieczność? Nauczymy się jej?
— Beze mnie — powiedziałem twardo.
Westchnął. Dopił kawę i daleko odsunął filiżankę. Sprzątnął ze stołu nieistniejące okruszki.
— Tak przypuszczałem — mruknął. — Nie przekonałem cię…
— To nie pana wina — odparłem. — Jeśli to coś znaczy, cieszę się, że do końca życia będę mógł z panem rozmawiać…
Wzruszył ramionami. Odwrócił głowę i zapatrzył się w morze.
— Do końca życia… — mruknął po chwili tak, że ledwie dosłyszałem. — Do końca życia — powtórzył.
Wstałem. Powoli uniósł głowę i spojrzał mi w oczy. Coś w nich błysnęło. Gwałtownym ruchem skinął rękę.
— Czekaj — powiedział. — Siadaj. Muszę ci jeszcze coś powiedzieć. Nie — dodał szybko, widząc, że się zawahałem — nie będę cię już przekonywał. W każdym razie nie teraz. Ale mam coś konkretnego.
Usiadłem. Coś konkretnego. Raczej rzadkość w epoce „operacji wieczność”.
— Byłem wczoraj w Centrali — oświadczył. — Omawiano wyniki waszych badań na Pacyfiku. To poważna sprawa.
Mogłem mu wierzyć. Musiała być więcej niż poważna, jeżeli wezwano Greniana. Należał do najwybitniejszych znawców bioniki. Sam siebie nazywał „demagogiem”, ponieważ — jak powiadał: „uczę te biedne martwe mózgi prawdy, ale prawdy niepełnej”. On właśnie programował i „uczył” pantomaty. Widać, potraktowali serio mój meldunek i pięciotygodniową harówkę. Przynajmniej tyle.
— Krótko mówiąc — podjął po chwili — tu na miejscu do niczego nie dojdziemy. Trzeba lecieć tam… Niewykluczone, że chodzi o zwykłe trafienie meteorytu, który jakimś sposobem umknął uwadze celowników. Na pewno jest coś, czego nie rozumiemy i co musimy zrozumieć. Wiadomo, w jakich okolicznościach pantomaty mogą stać się niebezpieczne, ale nie znamy objawów uprzedzających, że następuje odchylenie od normy. W tej sytuacji misja jest delikatna, zarówno dla tego, kto poleci, jak i dla tych, którzy go tam wyślą. Pomyśleliśmy o tobie. Ty złożyłeś w tej sprawie meldunek, znasz najlepiej wyniki dotychczasowych badań… oczywiście ostatnie słowo, jak zwykle, będzie mieć medycyna. To znaczy, gdybyś się zdecydował…
— Jak pan wie — powiedziałem ponuro — czasu mi nie brak…
Читать дальше