Wyłączyłem odbiornik. Jakie to wszystko ważne. Jak nic z tego nie dotyczy osobiście mnie. Albo tego starego konserwatora. Ale może zainteresowałoby panią doktor?…
Poszedłem na górę, rozebrałem się i zasnąłem. W końcu nie darmo tak długo uczono mnie zasypiać na zamówienie.
Niebo tego ranka było bezchmurne, zresztą już wczoraj mój domo-wy robot zapewniał, że pogoda nie zmieni się przez najbliższe trzy tygodnie. Kiedy wyszedłem z łazienki, na stole stało śniadanie. Grzanki z dwoma grubymi plastrami goletu, nad którymi unosił się apetyczny dymek, wysoka szklanka pełna musującego witu i mały przezroczysty termos z kawą. Natomiast za stołem siedział najspokojniej mężczyzna, spowity w długą, niebieską pelerynę, pod którą miał zielonkawą bluzę z wysokim golfem. Jego twarz była nie tyle opalona, ile po prostu ciemna, w dodatku ocieniona długim daszkiem sztywnej, owalnej czapki. W pierwszej chwili pomyślałem, że to ktoś z zarządu Aitheropolu przyszedł z grzecznościową wizytą, by przy okazji spytać, czy nie mam jakichś dodatkowych życzeń, których spełnienie uszczupliłoby stan mojego konta na rzecz miejscowej administracji, ale nieznajomy od razu wyprowadził mnie z błędu. Wstał i nie zdejmując czapki ani też nie kwapiąc się z podaniem dłoni, powiedział:
— Jestem Robert Stanza. Dla przyjaciół Bob. Wspominam o tym, bo sądzę, że niebawem będziemy sobie mówić po imieniu. Lin Ha-gert, prawda?
Wariat albo jakiś miejscowy dziwak. Może na etacie, jako nadprogramowa atrakcja dla samotnych urlopowiczów? Ale jak to się stało, że robot wpuścił go do środka? I skąd ten typ znał moje nazwisko?
— Dla przyjaciół — odpowiedziałem wpadając w jego ton. — W innym wypadku nie Lin, a raczej Lindsay, Czy ma pan zamiar mnie zabić, czy tylko wyrzucić z tego pięknego domku?
Uśmiechnął się. Jego twarz rozciągnęła się przy tym jak źle dopasowana maska.
— To prawda, że przyszedłem pana stąd zabrać — rzekł odrobinę zbyt miękkim, głębokim głosem. — Ale dopiero po śniadaniu. Proszę, niech się pan nie krępuje — przeniósł spojrzenie na zastawiony stół, — O zabijaniu nie ma, rzecz jasna, mowy. Powiedziałbym nawet, że chodzi o coś wręcz przeciwnego — spoważniał nagle. Dobry humor opuścił i mnie. Odwróciłem się. żeby zawołać robota.
— Tutejszy automat.jest chwilowo w konserwacji — usłyszałem głos nieznajomego, zanim zdążyłem otworzyć usta. — Ale Jeśli pan czegoś potrzebuje, to proszę mi tylko powiedzieć. Umiem zastępować roboty.
Przyjrzałem mu się. Nie żartował. Pochylił lekko głowę i patrzył na mnie, jakby czekając, czy każę mu posprzątać dom, czy też zająć się strzyżeniem krzewów w ogrodzie.
Usiadłem i położyłem ręce na stole.
— Jeśli naprawdę chce mi pan zastąpić robota — powiedziałem — to proszę sprawić, żebym mógł zjeść śniadanie bez świadków. Jestem tu na urlopie i nie chciałbym się denerwować.
— Służę uprzejmie — odrzekł, wstając. Odwrócił się i odszedł. Usłyszałem jego lekkie kroki na schodach. Chwilę później na dole stuknęły drzwi.
Skończyłem jeść, sam wrzuciłem brudne naczynia do promiennika, bo robota rzeczywiście nie mogłem się dowołać, po czym powałęsa-łem się chwilę po domu. Wreszcie wziąłem z półki nad tapczanem pierwszą z brzegu książkę, rzuciłem okiem na nazwisko autora, które nic mi nie powiedziało, i zszedłem na dół. Miałem zamiar posiedzieć na tarasie i poczytać. Ciekaw byłem tych „wybranych nowości wydawniczych”. Ostatni raz książkę, to znaczy powieść, a nie podręcznik, miałem w rękach przeszło sześć lat — temu.
Czekał na mnie, oparty o kolumienkę na wprost szeroko otwartych drzwi. Gdyby zamiast przyklepanej czapki włożył na głowę ozdobny pieróg, wyglądałby w tej swojej zbyt długiej, powłóczystej pelerynie jak średniowieczny admirał.
— Czy teraz możemy porozmawiać? — spytał, obrzucając mnie smutnym spojrzeniem. Wzruszyłem ramionami,
— Złe mnie pan zrozumiał — powiedziałem, — Ja chciałem być sam nie tylko przy stole. O co chodzi? — skapitulowałem nagle.
— Myślałem, że skwapliwie skorzysta z okazanej mu tak niespodziewanie zachęty, ale on milczał jeszcze dłuższą chwilę, przyglądając mi się z powagą. W końcu jednak westchnął, wykonał nieokreślony gest ręką i zrobił krok w-moją stronę, odrywając się od kolumienki, która służyła mu za oparcie.
— Przede wszystkim powinienem pana przeprosić za wtargnięcie tutaj, i to akurat w porze śniadania, oraz unieruchomienie robota, bo to ja zrobiłem, ale…
— Niech pan sobie wyobrazi, że to zdołałem już sam odgadnąć — zakpiłem. — Teraz interesuje mnie tylko, po co zadał pan suie tyle trudu i czego jeszcze zamierza pan tutaj dokonać?
— …ale — podjął, jakby nie dotarło do jego świadomości, że coś powiedziałem — sprawa, która mnie tutaj sprowadza, jest zbyt poważna, by zaczynać ją od konwenansów. Prawdę powiedziawszy w ogóle nie wiedziałem, jak zacząć i stąd to moje teatralne zachowanie…
— Jeśli jednak nareszcie spłynęło-na pana olśnienie — przerwałem znowu — to może naprawdę zechce pań przystąpić do rzeczy. W ten sposób pozostanie mi nieco nadziei, że odzyskam władzę nad moim robotem i nie spędzę całego dnia w pana towarzystwie, które jest dla mnie, delikatnie mówiąc, kłopotliwe. Wspomniałem już, zdaje się, że właśnie zacząłem urlop…
— Z którym nie wie pan, co zrobić — wpadł mi w słowo. Jego głos zabrzmiał raźniej. Odzyskał pewność siebie.
— Co? Skąd pan… cóż to za bzdury!
— Żadne bzdury — powiedział spokojnie. — Czy mogę wejść? — nie czekając na odpowiedź przeszedł obok mnie i-usiadł w fotelu. Jego wzrok padł na książkę, którą trzymałem w opuszczonej ręce.
— Na to w każdym razie naprawdę szkoda czasu — zauważył. — Choć ja, naturalnie, nie znam się na literaturze. Ale mam proporcję, która pana jako astronautę, bionika, uczestnika lotu,P — G”, a także po prostu jako człowieka myślącego, dysponującego sumą własnych refleksji dotyczących pańskiego świata, powinna zainteresować daleko bardziej niż wszystkie modne bestsellery razem wzięte.
— Dziękuję za komplement — rzuciłem sucho. — Odwróciłem się, oparłem barkiem o framugę drzwi i utkwiłem wzrok w jego twarzy, tak całkowicie pozbawionej wyrazu, jakby ten człowiek rzeczywiście nosił maskę. Nie potrafiłbym nawet bodaj w przybliżeniu określić jego wieku, nie mówiąc już o bardziej subtelnych spostrzeżeniach, jakich zwykle dostarcza wyraz oczu kogoś, z kim rozmawiamy, jego uśmiech, mimika, ruchy warg, rysunek zmarszczek czy choćby sposób wsłuchiwania się w słowa partnera. — ,Myślącym” nazywamy cały nasz gatunek — ciągnąłem — choć pewne fakty z teraźniejszości i nieprzebrana ich masa w przeszłości pozwalałyby wątpić w słuszność tego określenia. Niemniej muszę przyznać, że czuję się mile połechtany. Wie pan o mnie niemal tyle, ile powinien wiedzieć mój agent ubezpieczeniowy. Znowu obdarzył mnie tym swoim przylepionym uśmieszkiem.
— To, co pan przed chwilą powiedział o trudnej drodze homo sapiens do ciągle jeszcze nie osiągniętej dynamicznej stabilizacji, która jest nie stanem, lecz ruchem każdej społeczności, i to ruchem w pożądanym kierunku, potwierdza trafność moich wniosków i mojego… wyboru. Pan żartował, oczywiście, ale ten żart był bardzo symptomatyczny. Ktoś inny nie mówiłby w ten sposób z nieznajomym. A jeśli chodzi o wiadomości, to znam każdy, najdrobniejszy fakt z pańskiego życia. Nie twierdzę, że wiem o panu wszystko, bo zapewne niemało subtelności natury emocjonalnej pozostanie zawsze poza zasięgiem mojego umysłu… i nie tylko mojego, lecz pańskiego także. Zgódźmy się zatem, że wiemy o panu c o najmniej tyle, ile pan sam. Śledziliśmy każdy pana krok od momentu, w którym znalazł się pan na liście załogi „P — G”, a równolegle, w pierwszym etapie, odtwarzaliśmy pańską przeszłość. Proszę mi wierzyć, że zrobiliśmy to precyzyjnie.
Читать дальше