— Powiedziałem panu, że nie wiem… i jest to najszczersza prawda. Kontinua, znane ziemskiej nauce, nie są jedyne… zresztą nawet i one mogą być opisywane w rozmaimy sposób. To stwarza pewne możliwości manewrowania czasem. Oczywiście zawsze w danym momencie ograniczonego rozpiętością skali… ale proponuję, żebyśmy te sprawy odłożyli na później. Czy możemy już iść?
Podniosłem się i zacząłem chodzić po pokoju. W pewnej chwili stanąłem.
— Czy ten wasz,ośrodek” jest daleko stąd? — usłyszałem swój własny głos, brzmiący tak, jakby mówił ktoś niesłychanie pewny siebie i najzupełniej mi obcy.
— Bardzo blisko. Leży w masywie Sierra Nevada, po wschodniej stronie głównego pasma, tuż przy granicy rezerwatu.
— Kiedy będę mógł wrócić?
— Dzisiaj, jutro, za miesiąc lub… nigdy. Poza tą ostatnią ewentualnością, każdy inny termin będzie zależał tylko od pana.
— Aha. A łącznie z tą ewentualnością?
— Gdyby pan miał nie wrócić, to może się tak zdarzyć jedynie w wyniku decyzji, którą także będzie pan musiał podjąć sam. Mój pojazd czeka na plaży.
Pojazd przypominał trochę karetkę, którą odjechała, uratowana przeze mnie lekarka, tak bardzo podobna do Kirsti. Od wszystkich znanych mi ziemskich środków lokomocji różnił się jednak tym, że dla siedzących wewnątrz był zupełnie nieprzezroczysty. Poza tym nie było w nim żadnych ekranów, tablic świetlnych ani urządzeń sterowniczych. Zupełnie jakbym się znalazł w niedorzecznie wielkiej trumnie o zaokrąglonych rogach, wyposażonej w fotele dla czterech nieboszczyków. Dwa z nich pozostały puste.
— Jesteśmy na miejscu — powiedział w pewnej chwili człowiek, który przedstawił się jako Robert Stanza i były to pierwsze słowa, jakie padły wewnątrz latającego pudła, odkąd zamknęły się nad naszymi głowami jego prostokątne pokrywy. Chwilę później ponownie ujrzałem błękit nieba. Wyskoczyłem przez niską burtę i rozejrzałem się.
Staliśmy w połowie wysokości stromego zbocza, z widokiem na kamienistą, pustą dolinkę, otoczoną wykruszonym skalnym murem.
Przez chwilę uległem wrażeniu, że nadal jestem na trzecim poziomie Stacji Alberta i mam przed oczami okolice Krateru Pliniusza. Ale ten krajobraz nie należał do mojego obecnego życia, on stanowił część mojej młodości. Po tych górach chodziłem jako chłopiec, zawsze z zapasem wody i staroświeckim kompasem, jakbym naprawdę wierzył, że nie ma żadnych automatów, gotowych w każdej chwili pośpieszyć mi z pomocą i że muszę koniecznie dotrzeć do najbliższej farmy, zanim rudoszary pył, niesiony wiatrem znad wielkiej pustyni, nie zatrze prowadzących do niej śladów. Przypomniałem sobie, jak to na pożegnanie Wiktor „ostrzegał” mnie przed Komańczami i uśmiechnąłem się.
— Podoba się panu tutaj? — zabrzmiał obok mnie miły głos. — Prawda, pan lubi ustronne miejsca. Poza tym to przecież krajobraz pańskiego dzieciństwa.
Czy ten człowiek czyta w moich myślach?
— Owszem — skinąłem głową. — A w dodatku wasz ośrodek, przynajmniej na pierwszy rzut oka, wydaje mi się całkiem sympatyczny — zadrwiłem.
— Teraz będziemy musieli przejść kawałek pieszo — odpowiedział z niezmąconym spokojem. — Oczywiście mamy i inne drogi, ale te pozna pan dopiero wtedy, kiedy postanowi pan pozostać z nami. Bardzo mi przykro.
Odwróciłem się. Stał dwa kroki za mną, na płaskiej powierzchni ogromnego głazu, który jego fruwająca trumna obrała sobie za lądowisko. Ale po samym osobliwym pojeździe nie pozostało ani śladu. Zniknął, nie wiedzieć kiedy i jak, bez najmniejszego szmeru, jakby rozpłynął się w powietrzu.
.— Pójdę pierwszy, dobrze? — zaproponował, po czym nie oglądając się ruszył w górę wąską, skośną półką, trawersującą zbocze pod wiszącą tuż nad nami kościstą skałą.
Wspinaczka trwała krótko, ale stojące dokładnie na wprost stoku słońce prażyło jak ogień. Kiedy za którymś z kolei kamiennym żebrem odsłonił się nagle niewielki, prostokątny otwór jakiejś jaskini czy starej sztolni, koszula ląpiła mi się do pleców jak posmarowana piekącym klejem. Odwykłem od słońca, w ziemskim rozumieniu tego słowa.
Człowiek w niebieskiej pelerynie obrzucił mnie zachęcającym spojrzeniem, po czym wsiąkł w czarną plamę groty.,
Tak, to była sztolnia, pamiątka czasów, kiedy po opadnięciu szczy-towej fali gorączki złota poszukiwacze rozbiegli się po, całej tej pustynnej krainie, tropiąc ślady żółtego metalu, który miał spełnić wszystkie ich, skądinąd niezbyt skomplikowane, marzenia. Złoto znajdywali rzadko, ale niekiedy odkrywali przypadkiem cienkie żyły srebra i wtedy na kilka miesięcy zamieniali się w prawdziwych górników, ryjąc płytkie szyby i korytarze, skąpo obudowane bezcennym w tych stronach drewnem. Złoto! Jakiż przemożny, magiczny urok musiał na nich wywierać sam dźwięk tego słowa! I pomyśleć, że działo się to wszystko zaledwie kilkaset lat temu… Ile potu, ofiar, krwi i jak niewiele szczęścia nawet dla tych, którzy już, już byli pewni, że właśnie im ono dopisało.
Mój przewodnik przeszedł jeszcze dwadzieścia kroków, a następnie stanął i zrobił nieznaczny ruch ręką. W ścianie chodnika powstał otwór, przez który wpadła smuga łagodnego światła. Uśmiechnąłem się, bo przyszło mi na myśl, że ten człowiek prowadzi mnie do baśniowego sezamu, do skarbów ukrytych We wnętrzu góry i czekających tylko na takiego jak ja ubogiego, samotnego młodzieńca — i wykształconego, i inteligentnego, i wrażliwego, i jaki. tam jeszcze byłem, jeśli wierzyć w to, co dzisiaj o sobie usłyszałem. Aha, także dobrego pływaka i astronautę.
Czarodziejskie drzwi przeszedłem zupełnie zwyczajnie, uważając, / by nie potknąć się o wysoki, owalny próg. Natychmiast usłyszałem za sobą cichy szelest. Odwróciłem się i ujrzałem, że od chodnika, prowadzącego do słonecznej dolinki, odgradza mnie znowu szczelna zapora, której powierzchnia z tej strony była gładka jak szkło.
Przed nami uciekał w głąb tunel o przekroju koła. On z całą pewnością nie należał do starej kopalni. Powłoka gigantycznej rury lśniła czystym, miedzianym blaskiem.
— Sezamie, otwórz się — powiedziałem, mimo woli zniżając głos. — To nie może być prawda. Pan po prostu opowiada mi bajkę albo też ja sam śpię sobie teraz słodko w moim domku pod palma-mt i śni mi się grota hrabiego Monte Christo. Gdzie są te skrzynie, pełne złota i klejnotów?
— To, co pan tutaj widzi, zbudowali ludzie, którzy wprawdzie mieli wiele wspólnego z historią, ale nic a nic z bajkami. Ten korytarz, jak i cały podziemny ośrodek, pochodzi z początku dwudziestego pierwszego wieku — mówił dalej. — Góra jest tak po dziurawiona, że przypomina tysiąckrotnie powiększoną bryłę pumeksu. My wykorzystujemy jedynie znikomą część dawnych pomieszczeń, przy czym, rzecz jasna, wyposażyliśmy je we własne urządzenia. Bo pierwotnie funkcjonował tutaj ściśle tajny instytut zbrojeniowy. Stąd te zamaskowane wejścia, no i sama lokalizacja. Ale to właśnie nam odpowiadało — odetchnął głęboko, z wyraźną ulgą.
Poczułem lekki zawrót głowy i odruchowo oparłem się o płytę zamykającą wejście.
— Och, przepraszam — zawołał cicho — zapomniałem pana uprzedzić. Mamy tutaj trochę inną atmosferę niż na powierzchni. Więcej tlenu i hel zamiast azotu… panu, jako astronaucie, nie zrobi to chyba różnicy?
— Nie. Nie zrobi — oprzytomniałem. Z głębi dobiegł narastający świst i nagle przed nami pojawił się otwarty pojazd. Miał kształt przepołowionego walca, którego dolna, zaokrąglona część była dokładnie dopasowana do przekroju rurowatego korytarza. Usiadłem w ostatnim z pięciu ustawionych jeden za drugim foteli. Stanza zajął miejsce tuż przede mną.
Читать дальше