— Słucham.
Znowu przez chwilę milczał, patrząc w przestrzeń ponad pulpitami. Światło lampy padało teraz na jego twarz, która mimo to nie przestała Wyglądać tak, jakby leżał na niej głęboki cień. Była stara, ciemna, nieostra, nadal nie mówiła mi nic.
— Wkrótce zostawię pana samego — zaczął w końcu — aby pan mógł spokojnie obejrzeć kilka programów, które przygotowaliśmy na początek. Przedtem jednak…
— W jaki sposób wydostanę się stąd, jeśli pana nie będzie? — przerwałem. — Przypominam, że podobno tylko ode mnie zależy, kiedy wrócę do domu. A może nasza umowa przestała już obowiązywać? Może w ogóle nie uznajecie żadnych waszych zobowiązań względem… ludzi?
— No, właśnie — skinął głową. — Najpierw muszę rozproszyć pana wątpliwości… chociaż, mówiąc szczerze, mógłbym to sobie darować, ponieważ w gruncie rzeczy pan już mi ufa. Ale powiedzmy, że tego wymaga kurtuazja, jaką jestem winien gościowi…
Miał rację. Ufałem mu. Byłem niemal pewny, że to jakieś „grono”, które on reprezentuje, nie ma złych zamiarów ani względem mnie, ani względem nikogo na Ziemi. Jednak to przeświadczenie, skądinąd najzupełniej irracjonalne, stawało się powoli tak silne, że w końcu musiało zapalić w moim umyśle ostrzegawcze światełko. Wróciło pytanie, które po raz pierwszy zadałem sobie patrząc na znane mi od dzieciństwa góry, ale którego teraz nie skwitowałem już pobłażliwym uśmiechem. „
— Czy umiecie czytać w myślach? — rzuciłem ostro.
— Tak — odpowiedział spokojnie.. — Nie ma w tym nic niezwykłego. Wy także wykorzystujecie w lecznictwie, badaniach psychotechnicznych, a nawet w komunikacji fale biologiczne, że nie wspomnę już o efekcie Kirliana, tylko używacie do tego celu skomplikowanej aparatury. My znaleźliśmy prostsze sposoby posługiwania się bioprądami i bioradiacją. Ale wracając do tematu, powtarzam raz jeszcze: może pan opuścić to podziemie, kiedy tylko pan zechce. Jeśli nie będzie mnie w pobliżu, wystarczy sygnał myślowy.
— Czy obcując z ludźmi nie moglibyście spowodować, aby to odgadywanie myśli odbywało się na zasadach wzajemności? — spytałem cierpko. — Ja akurat, przynajmniej na razie, rozmawiając z panem, nie muszę się silić na maskowanie swoich ukrytych zamiarów, bo w tej chwili nie mam jeszcze żadnych. Ale czy taka jednostronna przewaga stanowi waszym zdaniem przyzwoitą podstawę lojalnego porozumienia?
Rozłożył bezradnie ręce.
— Niestety, na to, żeby przestroić pana receptory, a przede wszystkim ożywić te, z których istnienia sam nie zdaje pan sobie sprawy, trzeba by całych długich lat. Natomiast ja przecież nie jestem w stanie zapomnieć tego, z czym zżyłem się od dziecka.
— Rozumiem — skinąłem głową. — Po prostu póki co jestem dla was zbyt dziki. Pięknie. Więc kiedy tylko pomyślę, że chciałbym wyjść, pan się zjawi i wyprowadzi mnie na słońce. A co będzie, jeśli prosto stąd pojadę do Rady Naukowej i poinformuję nie pięciu, lecz pięciuset ludzi o istnieniu waszego ośrodka?
— Znamy pana zbyt dobrze, aby obawiać się, że opowie pan o naszym spotkaniu komuś niepożądanemu. Zresztą zachowujemy dyskrecję nie dlatego, żebyśmy mieli coś do ukrycia przed mieszkańcami Ziemi. Jeśli chodzi na przykład o profesora Amosjana, to nie ma najmniejszych przeszkód…
Wiedział, rzecz jasna, że pomyślałem o Aramie Amosjanie, historyku i teoretyku nauki. Amosjan był jedynym bodaj profesorem, z którym w czasie studiów, a także po nich, do czasu rozpoczęcia stażu w Instytucie Galaktycznym, łączyły mnie stosunki towarzyskie, a nawet więzy nie pozbawionej serdeczności, choć ostrożnej, przyjaźni.
— Nodobrze. Więc skąd jesteście? Westchnął.
— Mógłbym panu powiedzieć —; rzekł po chwili. — Ale proszę mi wierzyć, że to akurat nie ma kompletnie żadnego znaczenia. Mówię najszczerszą prawdę. Jeśli przyjmie pan naszą propozycję, to mój świat stanie się inny, a kto wie, czy nie będzie także gdzie indziej. Poza tym istnieje niewielka wprawdzie, lecz całkowicie realna możliwość, choć w pana uszach zabrzmi to trochę dziwnie, że w takim wypadku nas albo nigdy nie było na Ziemi, albo też znamy się nawzajem świetnie i przyjaźnimy od. wieków. Nie przesadzam. Jeśli natomiast pan odmówi, co — jak już wspomniałem — uważam za mało prawdopodobne, wtedy cóż, wyręczy pana ktoś inny. Nie: „zastąpi”, bo to niemożliwe, lecz właśnie „wyręczy”. Taka zamiana zmniejszyłaby jednak szansę powodz-enia. Ale gdyby pierwsza próba, ta, którą właśnie podejmujemy, miała zakończyć się fiaskiem, wówczas… No cóż, wówczas zapewne oficjalnie poprosilibyśmy was o pomoc. Teraz byłoby to przedwczesne, ponieważ na Ziemi niewielu ludzi potrafiłoby zrozumieć nasze intencje i pojąć tałą wielkość zamierzenia.
— Aha — mruknąłem. — Może się zdarzyć, że was tu nigdy nie było. Takie małe manewrowanie czasem… to są, zdaje się, pańskie własne słowa. Tyle że tym razem skala byłaby odrobinę większa. Ale to jeszcze drobnostka. Bo nadto cały wasz świat odnajdzie się gdzie indziej, a także inny. Proszę teraz uważać. Czy się mylę wnioskując, że dokładnie to samo dotyczy naszego, ziemskiego świata, jeżeli zaakceptuję wasz pomysł i zgodzę się uczestniczyć w jego realizacji?
— Nie myli się pan. Właśnie dlatego powiedziałem, że nie wszyscy potrafiliby obiektywnie osądzić nsze intencje i plany.
,— No, myślę! — parsknąłem. — A czy wydaję się panu, że ja osądzę je bardziej obiektywnie, przystając potulnie na przeniesienie mojej planetki w konstelację, powiedzmy, Niedźwiadka, gdzie Otrzyma siedem księżyców albo właśnie żadnego i gdzie moi ziomkowie, przybrawszy postać żółtych mrówek, jak wasze roboty, będą oddychać metanem, a narkotyzować się tlenem?! Ale pomińmy nawet sprawę Ziemi, choć dla mnie zawsze Ona pozostanie najważniejsza. Załóżmy na chwilę, że istotnie, jak pan to określił, spróbuję „obiektywnie” ocenić wasze przedsięwzięcie. Wiem o nim wprawdzie bardzo mało, ale jak się okazuje dosyć, aby w związku z nim zadać panu jedno pytanie. Podobno zajmujecie się głęboko pojętą jakością życia. I to wasze „zajmowanie się” nie ma charakteru kontemplacji ani poszukiwań kamienia filozoficznego, tylko polega na konkretnych pracach… jak to było?… aha, „techniczno-konstrukcyj-nych”. Czy nie korci was przypadkiem rola jakiegoś prarozumu, stwórcy wszechrzeczy?
— Wszechżycia. Tak, można by to ostatecznie nazwać i w ten sposób — odrzekł obojętnym tonem. — A mimo to naprawdę nie jesteśmy mistykami. Bóg wygnał prarodziców z raju, prawda? O ile wiem, ten wątek powtarza się niemal we wszystkich ziemskich religiach. Oczywiście ci wypędzeni nie pozostali bez szans, to byłoby zbyt okrutne. Ale czy wskazano im kierunek, w jakim, powinni pójść z tego Edenu, aby nie zaprzepaścić swoich szans? Ten kierunek nazywamy dziś ewolucją. Czy też ruszyli tam, gdzie musieli, dokąd pognał ich przypadkowy strumień prawybuchu?…
— Jakaż bajeczna wizja! Archanioł o dźwięcznym imieniu Big-Bang, z mieczem ognistym w dłoni. Tak, a jakże! Muszę pana jednak rozczarować. Motyw jest równie świeży i oryginalny, jak historia Fausta. Przewija się w setkach fantastycznych i pseudofilozo-Ucznych opowiastek, a także przez niemal wszystkie galerie obrazów i sale koncertowe. Ba, na temat momentu startu ewolucji i okoliczności, które zdeterminowały jej kierunek, pisywano nawet kolo- salne rozprawy o zadęciu naukowym. No, dobrze. A teraz proszę mi wreszcie powiedzieć, dlaczego pan do mnie przyszedł i czego ode mnie chcecie. Tylko już bez żadnych uogólniających refleksji ani przenośni. Konkretnie.
Читать дальше