pełniał sobą niemal cały przestrzenny kadr. Przesłonił gwiazdy, spychając czerń nieba do roli własnego twardo zaznaczonego, po-grubiałego konturu. I nagle znowu wypełzły cyfry, znowu zaczęły gorączkowo rozbiegać się w tasiemcowe wzory, znowu ujrzałem przed sobą te iluś tam wymiarowe rzuty grafów, nie dokończone rysunki i znaki, mające dla mnie akurat tyle sensu, co kółka na wodzie, w którą ktoś dlazabawy wrzucił garść kamyków. Mogłem się jedynie domyślać, że treścią tych liczb jest tym razem nieco bardziej szczegółowa charakterystyka pojazdu.
Zmieniłem klawisz na „trójkę”, co sprawiło, że prezentowany mi statek rozpadł się na dwie połowy jak pęknięty, szklany owoc. Płaszczyzna jego przekroju była pokryta kłębowiskiem przezroczystych, a zarazem doskonale widocznych cieniutkich, lśniących linii, jakby ktoś rozwinął motek nici, rozrzucił je na dużej przestrzeni, a potem zgarnął i upchał byle jak w wysmukłym kieliszku o wyrafinowanych kształtach. Tylko w jednym miejscu ten labirynt rozstępował się, tworząc jak gdyby kokon, wewnątrz którego tkwiła głowa człowieka. Pilot, pasażer, a może więzień był obrócony do mnie profilem. Podobno ludzie na ogół nie znają własnego profilu, ale ja ani przez chwilę nie miałem wątpliwości. Autorzy „wykładu” umieścili w tym przepołowionym dziwolągu moją trójwymiarową podobiznę. Zaledwie zdążyłem to stwierdzić, z głębi ekranu zaczęły wyskakiwać znajome cyferki.
, Miałem dosyć. Mogę tak siedzieć jeszcze przez miesiąc i wyjść stąd równie mądry, jak przed zawarciem znajomości z osobnikiem w pelerynie.
Przedtem, rozmawiając ze mną, posługiwał się on, i to płynnie, moim. ojczystym językiem. Teraz, kiedy mówił za pośrednictwem swoich „szkoleniowych” zespołów informatycznych, przestałem go rozumieć. Być może, system zastosowanych przez niego dekoderów byłszalenie prosty i przejrzysty, ale z pewnością nie dla mnie. Ja nie znałem nawet alfabetu, w jakim zakodowano lekcję.
No cóż — powiedziałem sobie — jeśli jakimś cudem uda im się doprowadzić do tego, że wsiądę w ten statek i polecę realizować ich tajemniczy plan, to przecież przed startem i tak nauczą mnie przynajmniej swojego matematyczno-fizycznego abecadła. Jeśli natomiast, co w tej chwili jest znacznie bardziej prawdopodobne, nie polecę, to „P — G” także dostarczy mi mnóstwo niespodzianek i py- tan, na które będę musiał odpowiedzieć. A wszechświat kryje z pewnością miliardy zagadek, co najmniej równie ciekawych jak pojazdy z kryształu, zdolne ponoć fruwać do początku istnienia czasu.
Przejechałem dłonią nad płytką z klawiszami i bez namysłu wdu-siłem od razu ostatni z nich. Zobaczmy jeszcze, do czego to wszystko zmierza. Co zostawili na koniec.
Granatowoczarne niebo, statki, cyfry i symbole ulotniły się bez śladu. Ich miejsce zajęła kolorowa tarcza, podobna do zwiniętej spiralnie tęczy. Kilka sekund trwała nieruchomo, a następnie zaczęła bardzo posoli wirować. Nagle pokryła się nieregularną siateczką, jak spękana emalia, a moment później rozprysła na tysiące okru-chów, odsłaniając perspektywę słabo oświetlonej, gigantycznej hali, chyba produkcyjnej, o czym świadczyły nie kończące się rzędy ruchomych konstrukcji. Wszystkie maszyny pracowały w oszałamiającym tempie. Ażurowe podajniki wznosiły się i opadały, kilometrowymi ślimacznicami biegły jakieś czerwone, jakby rozpalone kule, w nieregularnym rytmie pulsowały nagłe, błyskawiczne uderzenia wewnątrz przezroczystych światłowodów. Gdzieniegdzie lśniły ogromne, poziome lub pionowe tarcze, walce, pierścienie, niektóre kolosy zmieniały kształty niby złożone z luźnych, przemieszczających się klocków, tu i ówdzie widać było zwinięte na kształt pastorałów smugi sinawej mgiełki. Nad tym wszystkim leżała ciężka, nienaturalna cisza.
Całe wnętrze hali było podzielone na prostokąty, zajęte przez poszczególne kompleksy wytwórcze, raz niskie, parterowe, to znowu tworzące wielowarstwowe piramidy, których poszczególne poziomy przenikały się wzajemnie albo oddalały od siebie, co sprawiało wrażenie, że wyższe piętra wiszą swobodnie w powietrzu, ignorując prawa grawitacji. Natomiast na dole, po wolnych pasemkach przestrzeni poruszały się jakieś istoty, prawdopodobnie żywe. Widziałem je niezbyt wyraźnie, nie wiem dlaczego, bo drobne nawet szczegóły martwych konstrukcji rysowały się w tym przestrzennym obrazie niezwykle ostro, w pewnych momentach wydawało mi się jednak, że rozpoznaję sylwetki… ludzi. Wytężyłem wzrok i skupiłem uwagę na najbliższej częśai hali, tam, gdzie u dołu ekranu zaczynała się jej ginąca w nieokreślonej dali perspektywa.
Grupka poruszających się tworów uchodziła właśnie z pierwszego planu w głąb, czymkolwiek albo kimkolwiek więc były te istoty, widziałem je zapewne od tyłu. Raptem jedna z nich odwróciła się w moją stronę. Mimo woli wstrzymałem oddech. Była to młoda, ładna kobieta, której twarz ułamek sekundy później rozrosła się do nienaturalnie wielkich rozmiarów. Poznałem Kirsti, ale zanim zdążyłem zareagować na, to odkrycie, przypomniałem sobie, że przecież widowisko jest przeznaczone specjalnie dla mnie. W następnym momencie jeden z idących obok Kirsti stworów, nie zatrzymując się i nie oglądając, wyciągnął po nią jakiś wysięgnik, którym zagarnął ją od niechcenia, tak jak potężny spychacz zagarnia zabawkę, porzuconą na pryzmie żwiru. Zaraz potem cała gromadka oddaliła się, wtapiając w niezliczoną rzeszę innych istot, krążących po wąskich korytarzach. Jeszcze tylko tam, gdzie zniknęła Kirsti, zamajaczyły mi w półmroku zarysy konstrukcji, która wydała mi się jakby znajoma. Widziałem ją jednak zbyt krótko, aby orzec, czy naprawdę mógł to być model statku, przygotowywanego od lat dla wyprawy,Pierścień Galaktyki”, i
Na moment przymknąłem powieki, a kiedy je znów uniosłem, nie było już ani Kirsti, ani domniemanego statku. Odetchnąłem głęboko, machinalnym ruchem otarłem czoło, na którym poczułem ciepłe kropelki potu, i podjąłem przerwaną obserwację.
Najbliżej mnie znajdowało się teraz czterech osobników, tworzących dwie pary, stojące naprzeciwko siebie. Widziałem ich dokładnie, byli doskonale oświetleni, a mimo to pozostawali najzupełniej bezkształtni. Rejestrowałem ich szybkie ruchy, ale ruchy te, oglądane oczami człowieka, były pozbawione jakiegokolwiek sensu. Naraz pojawiły się dwa nowe stwory, inne, większe od tamtych. Rozdzieliły się, każdy z nich dołączył do jednej pary, po czym niemal natychmiast przeskoczyła pomiędzy nimi cieniutka jak pojedynczy promień struna światła. Jeden z nowo przybyłych upadł. Wtedy drugi zniknął jak pierzchająca zjawa. Natomiast owa czwórka, zdradzająca przedtem takie ożywienie, zamarła w bezruchu. Minęło dobre kilka sekund, zanim osobnik, stojący najbliżej dolnej krawędzi obrazu, po prawej stronie, wykonał obrót wokół własnej osi, zgiął się wpół i niespiesznie, jakby z niechęcią wpełzł w jakąś szparę u podnóża urządzenia, pracującego w najbliższym sąsiedztwie. Chwilę później dokładnie tak samo postąpili trzej pozostali. Pobiegłem wzrokiem w głąb hali i teraz dopiero zauważyłem, że we wszystkich zakamarkach, wszystkich szczelinach, jakie tylko ist- niały pomiędzy nieruchomymi elementami maszyn na wysokości podłoża, tkwią istoty identyczne jak te, które ukryły się na moich oczach. Niektóre wychodziły, prostując się powoli, może z wysiłkiem, a wówczas inne natychmiast zajmowały opróżnione miejsca. Czy te istoty mogły być żywe? Czy tak właśnie mieszkały? Czy to, na co patrzę, nie jest fabryką, tylko jakimś monstrualnym osiedlem, gdzie obłędne rozpasanie procesów technologicznych zepchnęło twórców miejscowej cywilizacji do roli robaków, gnieżdżących się w fundamentach kombinatów produkcyjnych?
Читать дальше