— I człowiekiem, wybranym przez nich spośród szesnastu miliardów, jestem akurat ja! — wykrzyknąłem półgłosem. — Przepraszam pana — zreflektowałem się. — Oczywiście ten ostatni fakt nie ma tu żadnego znaczenia… chociaż przyznam, że takie wyróżnienie nie budzi we mnie ani cienia dumy, nie mówiąc już o zadowoleniu. Rzecz tylko w tym, że my wszyscy, jako Ziemianie, nie mamy w tej sytuacji powodów do dumy. Dzisiaj rano wtargnął do wynajętego przeze mnie domku nad oceanem przybysz z kosmosu i chociaż niby zachowywał się grzecznie, to jednak zanim mi się pokazał, mimochodem wyłączył mojego robota, a potem w sobie tylko wiadomy sposób tak pokierował moimi myślami, że potulnie zgodziłem się pojechać z nim do tych podziemi, o których panu opowiedziałem, i robiłem tam wszystko, co mi kazał. Teraz natomiast okazuje się, że dokładnie tak, jak ten pojedynczy osobnik postąpił ze mną, tak samo jego społeczność czy cywilizacja, czy niechby tyl ko część tej cywilizacji, potraktowała nas wszystkich, ludzi. Najuprzejmiej w świecie poinformowali Radę, że są, że gospodarują u nas, jak im się żywnie podoba, i że mają jakieś gigantyczne plany, do których realizacji potrzebny im jest człowiek. Całe szczęście, że żywy! Cofam słowo „wielkoduszność”. To po prostu zupełnie niewiarygodna naiwność i… i… — zawahałem się.
— …Zdrada — podrzucił z westchnieniem Amosjan. — Niepotrzebnie się krępujesz. To chciałeś powiedzieć, prawda? Zdrada. „Odpowiedzialność względem Ziemi…” tak, jeśli się nie mylę, brzmi ideowe hasło wyprawy „P — G”. No cóż, hasło z pewnością słuszne, może tylko w ten sam sposób, w jaki były słuszne twierdzenia Newtona, zanim pojawił się Einstein. Ale kto wie, czy nie przemawia przeze mnie zawodowy sceptycyzm starego historyka. Faktem jest jednak, że można sobie wyobrazić inne pojmowanie kwestii odpowiedzialności, tak samo jak faktem jest, że nasz stosunek do istot, o których mówimy, nie ma nic wspólnego ani z naiwnością, ani tym bardziej ze zdradą, tylko jest najczystszej wody bezradnością. Widzisz, dzieli nas zbyt wielka różnica wiadomości, jakie nawzajem o sobie podajemy. Ostatecznie my dowiedzieliśmy się o ich istnieniu wśród nas mniej więcej rok temu, a oni… oni badają Ziemię od wieków. Od wielu wieków.
— Co?
— Tak, tak. Latali nad nami, jeszcze zanim wysłaliśmy pierwszą sondę na Księżyc. Obserwowali, jak walczymy i zabijamy się wzajemnie. Jak miliony konają z głodu, podczas gdy nieliczni gromadzą na własny użytek, dla własnej wygody przeogromne dobra, które sprawiedliwie rozdzielone zapewniłyby znośny byt. wszystkim mieszkańcom planety. Jak budujemy superbomby zamiast przetwórni żywnościowych, instalacji energotwórczych i oczyszczalni. Przez setki lat zbierali o nas informacje, porządkowali je, katalogowali i opracowywali. Cóż dziwnego, że nie jesteśmy dla nich pełnoprawnymi partnerami?
Poczułem suchość w gardle. Odchrząknąłem i spytałem nieswoim głosem:
— Czy dlatego, że nasza historia była taka… trudna? To znaczy, czy to właśnie jest powód, dla którego nigdy nie ujawnili się przed nami?…
— Nie. Nie, bo ich historia była jeszcze trudniejsza, używając twojego określenia, a jeśli wierzyć Stanzy i jego towarzyszom, współczesność nie jest o wiele lepsza. Tych kilka cierpkich refleksji na temat naszych dziejów wypowiedziałem wyłącznie na własny użytek. Jestem ofiarą mojego zawodu. Obiektywnie rzecz biorąc nie ma żadnego znaczenia, czy przeżywaliśmy nasze upadki w zacisznym odosobnieniu, czy też byliśmy wtedy przedmiotem radosnego zainteresowania kosmicznej gawiedzi, jak małpy w rezerwacie. A jednak ta druga ewentualność, niestety prawdziwa, budzi we mnie dodatkową, irracjonalną gorycz. Ale oni nie kwalifikowali naszej historii według kryteriów moralnych czy etycznych, bo one dla nich nie istnieją. Nie ujawniali się, ponieważ nawiązywanie jakichkolwiek kontaktów uznali za najzupełniej zbyteczne, a penetracja Ziemi stanowiła tylko małą cząstkę ich kosmicznego programu.
— Na czym w takim razie polegał ten program?
— Na doglądaniu hodowli — odpowiedział spokojnie Amosjan. — Nie brzmi to zapewne przyjemnie, niemniej nie znajduję słów, które lepiej oddałyby istotę rzeczy. Nie znaczy to oczywiście, że sami przedtem inicjowali życie na globach, które następnie inwigilowali. Oni tylko, kiedy to życie przekraczało pewien określony próg, wykorzystywali je, w sposób dość perfidny, choć skądinąd nader powściągliwy, powiedziałbym nawet — subtelny. Wiesz przecież, że dla każdej cywilizacji typu technologicznego kluczowym problemem staje się w pewnym momencie gospodarowanie informacjami. Jest ich już zbyt wiele, a nadal narastają lawinowo, równocześnie szereg dziedzin odczuwa ich brak, pękają w szwach wszelkie kanały przekazu, przestają wystarczać dotychczasowe nośniki, wkrada się chaos, trzeba dokonywać selekcji, obstawiać wybrane pola, często na oślep, nie wiedząc, czy będą to akurat te pola, przez które wiedzie droga już nie do sukcesu,lecz po prostu do przetrwania. My poradziliśmy sobie instalując na orbitach system zbiorczych komputerów… „ale zdajemy sobie sprawę, że jest to rozwiązanie prowizoryczne. Kiedy ludzkość przekroczy liczbę trzydziestu miliardów, będziemy musieli pomyśleć o czymś jakościowo nowym. Oni, wedle tego co wiemy od Stanzy, proporcjonalnie do stopnia rozwoju cywilizacyjnego znacznie wcześniej niż my zgłębili tajniki astronautyki i ją właśnie wykorzystali dla swoistego uregulowania kluczowych przynajmniej problemów informacyjnych. Mianowicie odkrywając inne gwiezdne społeczności wpadli na pomysł, że mogą tanim kosztem rozwijać własną naukę, czerpiąc z cudzej. W ten sposób długo, bardzo długo, skutecznie bronili się przed tym, co nazywamy rozsypką hiperspe-cjalizacyjną… rozumiesz? Nie zajmowali się drobiazgami, nie interesowały ich etapy pośrednie, oni zbierali wyłącznie syntezy. Planeta alfa dostarczała im, dajmy na to, najlepszych technologii dla energetyki, od mieszkańców bety, którzy z kolei, nie posiadając urodzajnych gleb, wcześniej od innych opanowali procesy geochemiczne, uczyli się syntetyzować żywność, u cywilizacji gama podpatrzyli, bo ja wiem, meteonikę, jeszcze gdzie indziej krystobiozę… i tak dalej.
— A na Ziemi? — spytałem cicho. — Czego szukali na Ziemi? Amosjan wyprostował się w fotelu i przez chwilę patrzył w jakiś punkt ponad moją głową. Następnie wzruszył ramionami.
— Niestety, to właśnie nie jest zupełnie jasne. Stanza, który poza tym odpowiadał chętnie i nawet obszernie na większość pytań, w tej sprawie zachował daleko idącą wstrzemięźliwość. Z tego, co wiemy, interesowali się u nas biofizyką… ale w dość ograniczonym zakresie. Chodziło im raczej o inżynierię biofizyczną, o zastosowania, i to najczęściej takie, z których my sami rezygnowaliśmy w imię racji moralnych. Opowiadali nam o tym tak niechętnie, jakby się wstydzili. Wiem, że nie brzmi to zbyt mądrze… lecz nie ja jeden odniosłem takie wrażenie…
— Wstydzili — powtórzyłem z mimowolnym przekąsem. — Proszę. No cóż, lepiej późno niż wcale. Ale a propos późno. Powiedział pan, że zaczęli do nas przylatywać już setki lat temu. Tymczasem biofizyka, zwłaszcza eksperymentalna, narodziła się, o ile wiem, dopiero w dwudziestym wieku?
Amosjan skinął głową.
— Toteż właśnie z dwudziestego wieku mamy najwięcej zapisów, dotyczących pojawienia się nie zidentyfikowanych obiektów, tak zwanych „UFO”. Potem już o nich głucho. Zapewne nauczyli się lepiej maskować. A że przylatywali wtedy, kiedy stawialiśmy pierwsze kroki w interesującej ich dziedzinie — lub nawet wcześniej? Cóż, widać od razu zafascynowała ich nasza witalność, która być może jest czymś bezprecedensowym w całej przyrodzie… żartuję, oczywiście. Prawda jest daleko mniej zabawna, co nie znaczy, że prostsza. Pamiętasz, kilka minut temu, charakteryzując ich poczynania w kosmosie użyłem słów „nadzorowanie hodowli”…
Читать дальше