— Pamiętam — burknąłem ponuro. — Co jak co, ale to zdanie zapamiętałem bardzo dokładnie.
— Bo widzisz, oni nie poprzestawali na tym, co inwiligowane przez nich cywilizacje osiągały drogą swojego naturalnego rozwoju, poprzez harmonijną ewolucję nauki, krótko mówiąc, własnymi siłami. W takim wypadku nie można by przecież mówić o „hodowli”, prawda? Tymczasem…
— Jak to?! — wybuchnąłem. Poczułem, że na twarz uderza mi fala gorąca, a potem lodowatego chłodu. Zacisnąłem zęby. — Przepraszam — wychrypiałem. — Znowu się zapomniałem. Ale to… — urwałem.
— Tak, rzecz z pewnością nie należy do przyjemnych — powiedział spokojnie Amosjan. — Jednak po pierwsze ich ingerencją sprowadzała się właściwie do dyskretnego podrzucania informacji, zdobywanych gdzie indziej, a dotyczących specjalności wybranej dla danej planety. Wyłącznie w ten sposób przyśpieszali na obszarach poszczególnych cywilizacji postęp interesujących ich dyscyplin naukowych. A po drugie, co powinno ukoić twoją zranioną ludzką dumę, z Ziemią i z nami w ogóle, niezbyt im się udało. Stale wymykaliśmy się z nurtu, w którym chciano nas zamknąć. Ciekawiło nas zbyt wiele dziedzin.
Zdołałem już jako tako opanować wzburzenie, które ogarnęło mnie na myśl, że jestem jakimś mniej lub więcej udanym okazem wyhodowanym przez kosmicznych genetyków, a nie istotą należącą do rozumnej, autonomicznej społeczności, zawdzięczającej osiągnięty przez siebie szczebel rozwoju powolnej i bolesnej, lecz naturalnej ewolucji. Uprzytomniłem sobie, że dorosły człowiek nie może się złościć na to, co przychodzi z gwiazd, tak jak nie — może się złościć na geparda, mordującego śliczną, młodą antylopę.
— Wszystko, o czym pan mówi, wiemy tylko od nich — powiedziałem po chwili z namysłem. — Stanza i jego kompani wyznali nam najpierw, że usiłowali z nami postępować jak mrówki z mszycami, które wprzęgnięte w służbę oprócz tego, że są dojone, żyją sobie właściwie zupełnie nieźle. Potem dodali z ubolewaniem, że im nie „wyszło. Ale, o ile dobrze zrozumiałem, nie wiemy na pewno, czy chodziło właśnie o biofizykę. Może interesowało ich u ludzi coś innego? Na przykład inżynieria genetyczna? W takim wypadku nawet najbardziej subtelne,podrzucanie” informacji…
— Poczekaj — przerwał mi uczony. — Poczekaj. Gdyby chcieli nas oszukać albo podejść, mogli przecież pozostać w ukryciu. Nic nie zmuszało ich do ujawniania się przed Radą.
— Potrzebują człowieka — przypomniałem. — Tak się składa, że ma go pan teraz przed sobą.
— To, co powiem, znowu nie zabrzmi ładnie, ale sądzę, że gdyby chcieli, poradziliby sobie i bez twojej zgody, pozostając w ukryciu. Szczerze mówiąc, niezbyt ciekawi mnie to, czym się tu u nas zajmowali. Dużo ważniejsza wydaje mi się odpowiedź na pytanie, czym się nie interesował i… na Ziemi, na wszystkich innych planetach, a także, jeśli nie przede wszystkim, u siebie. To następne pole, pozostające w mroku, bo Stanza najwyraźniej stosuje w tym punkcie uniki, chociaż skądinąd dość plastycznie scharakteryzował swoją macierzystą cywilizację. Musiał to zrobić, jeśli chciał uzasadnić przed nami słuszność motywów, którymi kierował się on i jego towarzysze, gdy przystępowali do opracowania swojego szalonego na pozór planu. Wracając do rzeczy, wydaje mi się oczywiste, e nie interesowały ich, nie Stanzę, tylko mieszkańców jego ojczystego świata, nauki społeczne. Może mieli jakieś pierwociny socjologii… i na tym koniec. Tego też niktmi nie powiedział, ale nie mogło być inaczej. Przecież, gdyby rozwinęli filozofię, w najogólniejszym znaczeniu tego słowa, gdyby, co za tym idzie, pojęli i uznali jej nadrzędną rolę w sensownym gospodarowaniu swoją współczesnością oraz koordynowaniu prac podejmowanych dla przyszłości, musieliby prędzej czy później dojść do wniosku, że opierając rozwój swojej cywilizacji na wyrwanych ze społecznego kontekstu wiadomościach, zaczerpniętych z całego kosmosu, od istot różniących się od siebie niemal pod każdym względem, budują dom z elementów nie łącząc ich ze sobą. Taki dom musi się rozlecieć przy pierwszym podmuchu wiatru. I, jeśli mogę wierzyć własnej intuicji, oni, zapewne od dłuższego czasu, już żyją na rumowisku… co jednak nie przeszkadza im udawać przed sobą, że wszystko jest w porządku. Są w pewien sposób nadal silni i groźni, choć nieszczęśliwi. Inaczej Stanza nie musiałby przebywać u nas, jak już powiedziałem, nielegalnie i nie musiałby się bać… nie nas, lecz swoich. Ą przecież przyleciał, aby ich ratować.
Nagle stanęła mi przed oczami ta jakaś fabryka pełna istot kłębiących się w norach pomiędzy konstrukcjami, walka robotów, jeśli to naprawdę była walka, bo równie dobrze mogło chodzić o naj-niewinniejszy zabieg techniczny lub zgoła zabawę, i postać Stanzy z rozłożonymi bezradnie rękami. Nie bez pewnego wysiłku oderwałem się myślami od tego obrazu, po czym powiedziałem:
— Chwilami odnoszę wrażenie, że to wszystko sen. Że mam gorączkę i majaczę… ale tak, przecież nie jest. Nie wiem, czy na szczęście, czy niestety. Pan mówi o całej tej sprawie tak spokojnie… mnie jednak nie przestaje nurtować kilka poważnych wątpliwości. Oto jedna z nich. Proszę zauważyć, że chociaż to właśnie ja zostałem wybrany przez Stanzę, a raczej „Stanzotów”, czy jak ich tam nazwiemy, jako ten jedyny Ziemianin, który jest im niezbędny dla realizacji jakichś pankosmicznych zamierzeń, to jednak na moje pytania odpowiada nie Stanza, lecz pan…
Amosjan uśmiechnął się znowu. Tym razem był to uśmiech jasny, niemal wesoły, taki, jaki zapamiętałem z rozmów, na które czasem zapraszał mnie po wykładach.
— Może nie stawiałeś mu pytań ani tak bezpośrednich, ani w taki sposób jak mnie? A poza tym, pochlebiam sobie, że masz do mnie nieco więcej zaufania niż do niego… choćby dlatego, że obaj jesteśmy stąd…
Zrewanżowałem mu się uśmiechem.
— Nie wiem, nie wiem — mruknąłem przekornie. — Właściwie momentami zaczynam podejrzewać, że pan jest ich agentem…
— Bo jestem. Czy inaczej byłbyś tutaj?
Chciałem odpowiedzieć jakimś nowym żartem, ale słowa uwięzły mi w gardle. Amosjan z pewnością nie był niczyim agentem. Czy jednak myśl złożenia mu wizyty nie została mi podsunięta przez Stanzę… wraz z innymi „sugestiami”, które w efekcie doprowadziły do tego, że musiałem tak rzeczowo potraktować nasze niedorzeczne spotkanie? Oczywiście, człowiek siedzący teraz naprzeciw mnie był skądinąd jedynym, do którego mógłbym pójść… ale nie widziałem go przecież od lat. Czy sam sobie o nim przypomniałem?…
Patrzył na mnie spod przymrużonych powiek, nie przestając się uśmiechać.
Wstałem.
— Jest już bardzo późno… — zacząłem.
— Poczekaj — podniósł się również i zrobił krok w moją stronę. Wyciągnął rękę, jakby chciał oprzeć dłoń na moim ramieniu, ale zatrzymał ją w pół drogi. — Nie tak dawno zarzucałeś mi zdradę interesów Ziemi…
— To pan użył słowa „zdrada”, nie ja — zaprzeczyłem.
— Istotnie — skinął lekko głową. — Ale tak czy owak stwierdziłeś, że sprzeniewierzyłem się moim obowiązkom. A nie pomyślałeś o tym, że w pewnym sensie i ty należysz już do nich? Odkryłeś, że na Ziemi przebywają przedstawiciele innej gwiezdnej cywilizacji i co zrobiłeś? Czy zawiadomiłeś władze porządkowe, Radę, Komisję Bezpieczeństwa ONZ? Nie. Przyszedłeś do mnie. Inaczej mówiąc, postąpiłeś nielojalnie w stosunku do Ziemi, natomiast lojalnie wobec Stanzy. Ze mną i czterema pozostałymi wtajemniczonymi członkami Rady sprawa ma się dokładnie tak samo. Czy chcemy, czy nie, jesteśmy ich wspólnikami. Odwiedzisz mnie jeszcze, zanim podejmiesz decyzję? Bardzo mi na tym zależy…
Читать дальше