— Widzisz, kundlu — powiedziałem z wyrzutem. — Takie to jest życie. Ani psy, ani ludzie nie mają skrzydeł… — pogładziłem go po jedwabistej sierści. Ożywił się i chciał zeskoczyć. Przytrzymałem go i znowu syknąłem, ponieważ przy tym ruchu plecy przeszył mi prąd piekącego bólu. — No, idżo pani — chwyciłem go za obróżkę i teraz dopiero odwróciłem się, żeby spojrzeć na jego właścicielkę. Ramiona mi opadły. Zmartwiałem.
— Nie wiem, jak panu dziękować — wyszeptała z przejęciem kobieta, a raczej dziewczyna, pochylając się nade. mną. Obrzuciłem spojrzeniem jej zgrabną, szczupłą sylwetkę, po czym ponownie uniosłem głowę, wracając wzrokiem do jej twarzy, czerwonej od światła i od niedawnych emocji, niemiłosiernie pobrudzonej ziemią, a tak dobrze mi znanej. Podwójnie dobrze!
— Kirsti? — szepnąłem niepewnie. — Kirsti czy też może…
— Proszę?… — przerwała. Ciągle nisko pochylona, patrzyła na mnie z rosnącym zdumieniem. Przez chwilę milczeliśmy oboje. Wreszcie potrząsnęła głową. Jej jasne, krótkie włosy zalśniły jak ogień.
— Góro, ty niedobry psie! — odezwała się niemal łkając. — Co ja mam z tobą zrobić?! Wie pan, on zawsze dostaje szału na widok robotów! — uklękła na jedno kolano i przygarnęła psa, który scho-_ wał pysk w zgięciu jej łokcia i trzymał go tam nieruchomo, jakby szeptał jakieś przeprosiny.
Odetchnąłem głęboko.
— Czy pani ma może siostrę, lekarkę? — spytałem po chwili, siląc się na spokój. — Wczoraj wieczór spotkałem na plaży kogoś… — urwałem. Nie mogłem wymówić słowa „podobnego”. Przecież to nie było podobieństwo. One były takie same. Kirsti, wczorajsza niefortunna amatorka kąpieli i ta tutaj, tuląca niesfornego spaniela. Wczoraj dopiero gdy ujrzałem uśmiech tej kobiety na przystani i wyraz jej oczu, kiedy się uśmiechała, uwierzyłem, że to nie Kirsti, przeniesiona cudownym sposobem ze swojej wysepki na jeziorze We-ner. Dzisiaj ta tutaj jeszcze się nie uśmiechnęła…
— Siostrę? — znowu spojrzała na mnie zdziwiona. — Aha — domyśliła się — spotkał pan kogoś podobnego do mnie? Jakąś Kirsti? Nie, nie mam siostry. Właściwie to poza Góro nie mam nikogo… — w jej głosie nie było cienia żalu czy skargi. — Ale to zabawne, wie pan… Lekarka — jejtwarz rozjaśniła się. — Ja jestem pielęgniarką… mieszkam niedaleko stąd.
„Mieszkam niedaleko”. Tak. T& także wczoraj słyszałem. Podałem jej smycz i wstałem. Plecy zapiekły nieznośnie. Skrzywiłem się i odruchowo sięgnąłem ręką pomiędzy łopatki. Poczułem na palcach ciepłą, lepką wilgoć.
— Zna pani niejakiego Stanzę… do licha, zapomniałem, jak ma na imię… ale myślę, że pani powinna to wiedzieć?
— Proszę? Kogo?
— Stanzę — powtórzyłem zimno. — A, przypomniałem sobie:
;Roberta. Dla przyjaciół: Boba. No więc?
— Nie rozumiem, o czym pan mówi… — znowu potrząsnęła gło-Wą. W jej głosie brzmiało najszczersze niedowierzanie. — Och, krew! — wykrzyknęła nagle. — Pan jest ranny! No tak, plecy! Proszę się nie ruszać… ja zaraz…
Jej palce były chłodne i poruszały się zręcznie. Ich delikatny dotyk przynosił ulgę.
— Ciekaw jestem, kiedy wszystko to zdarzy się pani naprawdę — powiedziałem, stojąc bez ruchu. — Czy miesiąc temu? Czy jutro? Czy za pięć lat? A może jeszcze później? Może teraz Jest pani ślicznym, różowiutkim oseskiem? Więc co z tymi plecami? — spytałem, bo odsunęła się ode mnie, przestraszona.
— Czy pan… jak pan się czuje?
— Ja? Wybornie. A pani?
Nie odpowiedziała. Za to po krótkim wahaniu podjęła przerwane fzynności i po chwili je widać zakończyła, bo westchnęła z ulgą, odeszła kilka kroków i przyjrzała mi się podejrzliwie.
— Obawiam się, że będzie pan miał gorączkę — powiedziała cicho. — Na plecach jestdość głębokie przecięcie, a wokół niego zdrapana skóra. To na pewno musi bardzo boleć. Powinnam…
— Nie bardzo boli — zapewniłem ją. — Sądzi pani, że zwariowałem? Niestety, byłoby to rozwiązanie zbyt proste i zbyt miłe… w każdym razie dla mnie. Kilka dni beztroskiej kuracji, parę seansów w starannie ocienionym pawilonie… nie. Więc pani naprawdę nic nie wie? No cóż, to zdumiewające, ale możliwe… zupełnie możliwe, Niech pani stanie bokiem do tej lampki. Proszę.
— Teraz muszę jak najszybciej wezwać — karetkę…
— Nie będzie żadnej karetki — rzuciłem stanowczo. — Dzisiaj już nie. Wystarczy mi pielęgniarka. Jak tylko ujrzę skrawek pojazdu z kabiną osłoniętą mleczną szybą, natychmiast skoczę tam — wskazałem brodą przepaść, na dnie której nadal najspokojniej krzątały się roboty. Żaden z nich nie był przecież automatem ratowniczym. — Wariatom nie wolno niczego odmawiać — ciągnąłem. —
Niech pani stanie tak, jak o to prosiłem. Przesunęła się odruchowo dwa kroki. Blask lampki padł na jej twarz.
— Pan wcale nie jest wariatem — w jej głosie pojawiła się lekka nutka przekory. — Chociaż kto wie? Czy zdrowy, normalny człowiek rzuciłby się tam w dół, żeby ratować psa, w dodatku obcego? — uśmiechnęła się nagle. — Nie umiem powiedzieć, jak bardzo jestem panu wdzięczna… — nie, to nie był uśmiech lekarki znad przystani. Tak mogłaby się uśmiechać prawdziwa Kirsti, gdyby… — och, pan jest kochany! — wykrzyknęła cicho i zanim się zorientowałem, co ma zamiar zrobić, zarzuciła mi ręce na szyję. Poczułem jej wargi na policzkach. Wstrzymałem oddech. Po chwili odsunęła się. -
— Góro, spokój! — upomniała z udaną surowością psa, który zaniepokojony faktem, że jego pani dotyka kogoś obcego, usadowił się między nami z zadartym łbem i rozdziawionym pyskiem. — Strasznie przepraszam — zreflektowała się, podnosząc ku światłu palce, poplamione krwią. — To dlatego, że ja tak lubię tego nieznośnego psa! Zapomniałam, że pan… bardzo pana uraziłam?…
— Nic a nic — odpowiedziałem zgodnie z prawdą. — Rzekłbym nawet, że wręcz przeciwnie. Zaaplikowała mi pani najcudowniejszy środek znieczulający, o jakim mogłaby tylko daremnie marzyć ofiara każdego innego psa, nie znoszącego widoku robotów. To nie pani wina, że ten środek bardziej przypomina w działaniu narkotyk aniżeli specyfiki, zalecane przez oficjalną medycynę.
Spuściła głowę. Wiedziałem, że powiedziałem głupstwo, ale brakowało mi słów, żeby to naprawić. Zresztą, o czym właściwie mógłbym mówić?
— Nazywam się Lindsay Hagert — wybrałem najprostsze wyjście. — Jestem astronautą, a wczoraj przyjechałem na dwutygodniowy urlop do Aitheropolu. Od razu wyłowiłem z oceanu dziewczynę, która była jak dwie krople wody podobna do mojej koleżanki. Dzisiaj spotkałem panią… i znowu to uderzające podobieństwo. Jakbym miał do czynienia z trojaczkami. Dlatego początkowo mówiłem nieco od rzeczy. Przepraszam. A co do pleców, naprawdę przestały boleć. I naprawdę proszę nie wzywać karetki. Zęby uspokoić pani sumienie, pójdę teraz grzecznie gdzieś, gdzie będzie mi pani mogła założyć fachowy opatrunek. Zgoda?…
Zwlekała chwilę z odpowiedzią, w końcu jednak wyprostowała się, delikatnym ruchem przyciągnęła do siebie psa i spojrzała na mnie bez uśmiechu.
— Sądzę, że najlepiej będzie, jeśli pójdzie pan do mnie — powiedziała. — To rzeczywiście blisko. A stamtąd wezwiemy autofon.
— Dlaczego pan nic nie mówi? — spytała kilka minut później, kiedy schodziliśmy już szerszą w tym miejscu ścieżką w stronę świateł osiedla, prześwitujących przez drzewa. — Wie pan, o czym myślę? Ale nie obrazi się pan?
Читать дальше