Zbudził mnie przytłumiony stuk.
— Noro?… — mruknąłem, nie otwierając oczu.
— Co pan tutaj robi?! — odpowiedział mi ostry, kobiecy glos, którego brzmienie nie było mi zupełnie nieznajome. Poderwałem się jak na sprężynie.
— Nie wiem, proszę pani, kiedy ten pan przyszedł — przemówił z drugiego końca pokoju inny znajomy głos. Wszystkie automaty, jak Ziemia długa i szeroka, mówią tak samo. Żeby nie było nieporozumień. Przypomniałem sobie jednak, że Nora nie ma domowego robota. Wspomniała przy kolacji, tłumacząc, dlaczego przyrządza ją własnoręcznie, że to z powodu Goro, który ich nie znosi, o czym zresztą przekonałem się już uprzednio na własnej skórze, w dosłownym znaczeniu tego słowa.
— To… pan?! — w głosie kobiety pojawił się ton niemiłego zaskoczenia.
Spojrzałem na nią. Ten wyraz oczu. Ten nieuchwytny grymas wokół warg. Kirsti… Nora… Ani jedna, ani druga. Ale przecież…
Rozejrzałem się. Leżałem na niskim, szerokim tapczanie, spływającym falą błękitnej, mięsistej tkaniny na podłogę, na której nie pozostało śladu beżowej wykładziny. Nigdzie ani jednej doniczki z kwiatami. Wielkie nagie okna opinały fałdy rozsuniętych złocistych zasłon. Meble nie białe, tylko brązowe, lśniące, odbijające promienie słońca. Na ścianach dużo kunsztownie modelowanych ozdób ze szkła. Widoczki, talerze i portrety psa zniknęły tak samo jak kwiaty.
— Przedwczoraj uratował mi pan życie… za co jestem panu niezmiernie zobowiązana — powiedziała kobieta, stojąc nadal nieruchomo u wejścia do wnęki, wewnątrz której ujrzałem zamknięte drzwi windy. — To jednak jeszcze nie znaczy, aby miał pan prawo włamywać się do mojego domu i spać w moim łóżku… do tego nago.
Odruchowo podciągnąłem wyżej błękitne jak i tapczan prześcieradło, którym byłem nakryty.
— A więc to pani — skinąłem głową. — Tak właśnie myślałem. Miała pani dyżur, co? Dzisiaj się trochę przeciągnął?
Zmarszczyła brwi.
— Ostre dyżury kończymy o ósmej rano. Teraz jest dziewiąta. Wtedy, zanim spotkaliśmy się na przystani, miałam zwykłe godziny konsultacyjne. Czy powie mi pan, co pan tutaj robi?
Spojrzałem na zegarek. Było dziesięć po dziewiątej. A więc wyspałem się. Mimo wszystko.
— Może zapytałaby pani o to niejakiego Roberta Stanzę? Łatwo go poznać. Nawet w największe upały nie rozstaje sięz długą, niebieską peleryną. Sam byłbym ciekaw jego odpowiedzi.
— Ro… cóż to za brednie?! Nie znam nikogo o tym nazwisku!
— A tak, naturalnie. Ale mnie też pani nie zna. Może nigdy jeszcze nie widziała mnie pani na oczy, a może już pani o mnie zapomniała. Jestem odbiciem zabłąkanego promyczka, przybywającego z innego czasu. Rozumie pani?
— Nie.
— Ja także. Czy pani jest może psychiatrą?
— Nie. Chociaż właśnie myślę…
— Niech pani nie myśli. Nazywam się Lindsay Hagert. Jestem astronautą. Wchodzę w skład załogi „P — G”. Astronauci nie wariują na zamówienie, nawet wówczas, gdy mają na to ochotę. Proszę się łaskawie odwrócić, żebym mógł włożyć spodnie.
Przyglądała mi się przez chwilę nieufnie, po czym zniknęła wewnątrz niszy.
— Czy mam podać śniadanie dla dwóch osób? — spytał robot.
— Nie — ubiegłem ewentualną odpowiedź jego właścicielki. — Właśnie wychodzę — dodałem, wciągając koszulę. Była brudna, pokrwawiona i przecięta na plecach niemal na dwie połowy, przychwycona tylko w kilku miejscach sprytnymi zapinkami. Wydarzenia minionej nocy nie były snem ani złudzeniem… przynajmniej jak do tej pory. Ale widok tej koszuli podsunął mi pewien pomysł. — Dziękuję i przepraszam za wszystko — dołożyłem starań, aby mój głos zabrzmiał lekko i pewnie. — Już jestem gotowy. Niech pani popatrzy na moje plecy — podszedłem do wnęki i odwróciłem się, demonstrując ślady akcji, podjętej dla ratowania nie istniejącego psa. — Miałem wczoraj mały wypadek — ciągnąłem, patrząc prosto w oczy lekarki. — Jacyś ludzie przyprowadzili mnie tutaj… pewnie myśleli, że pani jest w domu i zechce pani udzielić mi pierwszej pomocy. Zresztą nic wielkiego się nie stało. Zwykłe zadrapanie.
Zobaczyli, że nikogo nie ma i pewnie sami się mną zajęli, korzystając z pani apteczki. Inaczej nie umiem wyjaśnić, skąd się tu wziąłem… — przynajmniej zakończenie było szczere.
— Dziwni ci ludzie. Powinni byli wezwać karetkę. Wydawać by się mogło, że to minimum ofiarności, jakiej można oczekiwać w takich sytuacjach od przypadkowych przechodni — odrzekła z przekąsem.
— Widocznie spotkałem takich, którzy nie lubią poprzestawać na minimum. A teraz przepraszam i do widzenia — chciałem ją ominąć, by podejść do windy, ale zastąpiła mi drogę.
— Być może nie byłam zbyt miła — powiedziała łagodniejszym tonem — ale sam pan rozumie — wykonała nieokreślony ruch ręką. — Nazywam się Iris North, pracuję w tutejszym szpitalu. Zanim pan odejdzie, proszę mi pokazać te plecy. Nie wyglądają zbyt ładnie.
— Są już w porządku — potrząsnąłem głową. — Na mnie goi się wszystko jak na psie. Jak na złotorudym spanielu, o imieniu, dajmy na to, Góro — usłyszałem w moim głosie nutkę żalu, która mnie samego niemile zaskoczyła. — Żartuję, oczywiście — dodałem szybko. — Naprawdę proszę się nie kłopotać. Jeśli pani pozwoli, wpadnę kiedyś z kwiatkami, żeby jeszcze raz uroczyście przeprosić za cały ten idiotyczny incydent.
— Nie zastanie mnie pan. Jutro wyjeżdżam na urlop.
— Tak? — rzuciłem, wchodząc do windy. — Zabawne. Ja, wie pani, właśnie wczoraj także zacząłem urlop…
Najdziwniejsze, że była to prawda. Przecież spotkałem ją na przystani niemal od razu po wylądowaniu na Ziemi. Powiedzmy, że nie wczoraj, tylko przedwczoraj. Ale tak czy owak jestem tutaj niewiele ponad czterdzieści osiem godzin. Zdumiewające…
Czekał na mnie na tarasie jak wtedy, kiedy obiecałem zejść po skończeniu śniadania. Miał na głowie tę samą śmieszną, okrągłą czapkę ze zbyt długim daszkiem. Był szczelnie spowity w swoją pelerynę, jakby dokuczało mu zimno. Może przestał tutaj całą noc? Nie. On przecież wiedział, co się ze mną dzieje.
— Dzień dobry — powitałem go. — Znowu pobawiliśmy się trochę czasem, jakby to była laleczka, sporządzona z niezwykle roz- ciągliwej gumy. A propos laleczka. Czy mógłby mi pan powiedzieć, która z nich była prawdziwa? Była czy będzie, mniejsza o szczegóły?
— Nie wiem — odparł poważnie. — Do pewnego stopnia to zależy także od pana. Co do nas, to praktycznie nie mamy kontroli ani nad powstawaniem, ani też przebiegiem kolapsów czasu wokół pana, tutaj, i w tej rzeczywistości. Dzieje się tak od momentu, gdy pierwszy raz wprowadziliśmy pana w ostatnie stadium przygotowań… to znaczy od tego zajścia z tonącą kobietą. Winę za ten stan rzeczy, jeśli można mówić o winie, ponoszą zespoły koordynujące naszego ośrodka, odpowiedzialne za ostateczny efekt prowadzonych tam prac, obejmujących również proces szkolenia pilotów… a raczej pilota. Utrzymują one z panem swoisty kontakt, przy którym nieuniknione jest powstawanie przynajmniej okresowych sprzężeń. Dlatego powiedziałem, że nakładanie się czy wzajemne przesuwanie odcinków czasu, wyjętych z poszczególnych geometrii przestrzeni, zależy do pewnego stopnia także od pana.
— Aha — mruknąłem. — Pan nie „sugeruje” mi już, co mam myśleć. Wyręczają pana wasze maszyny. Są lepsze. One sterują także moją podświadomością… przy okazji poddając ją próbom w sytuacjach niby to ekstremalnych, a w gruncie rzeczy jakby zaczerpniętych z marnych staroświeckich romansideł. Tyle tylko, że grają przy tym na geometrii czasoprzestrzeni lub też geometriach czasoprzestrzeni jak na fortepianie, uderzając na oślep w przypadkowe klawisze.
Читать дальше