Wiedziałem, że jeśli w mojej wędrówce do centrum wszechświata, czyli do jego początku, osiągnąłem etap sprzed powstania Ziemi, to i naszej gwiazdy albo także już nie ma, albo tli gdzieś w swojej mgławicy w postaci gazowo-pyłowego roju. Ale nic z tego. Twórcy programu pozorującego lot postanowili przedstawić mi poszczególne etapy mojej przyszłej drogi dokładnie i po kolei. Tak więc z informacji, jakich teraz dostarczał mi ekran, wynikało, że właśnie przekraczam punkt, kiedy rozpoczęła się reakcja syntezy jąder helu z jąder wodoru, że następuje dalsze ochładzanie i stopniowy zanik sił grawitacyjnych. Wreszcie Słońce podzieliło los Ziemi. Pozostała jeszcze Galaktyka, daleka, przesłonięta głębokim, półmaterialnym oparem, jakby czekająca na swoją kolej. Nie czekała długo. Wkrótce rozpadły się i jej ramiona spiralne, rozpoznawałem czarne przed chwilą miejsca, w których wybuchały płonące olbrzymy, patrzyłem na odwrócone eksplozje słońc neutronowych, wychwytywałem wzrokiem błyskające najbliżej kwazary, pomykające niby forpoczty już nie tego, co było, ale tego, co dopiero nastąpi. Pramgławica pierzchła z ekranu, gdy neutrony nie zaczęły jeszcze wiązać się z materiałem jądrowym, a z danych wynikało, że do celu mojej wędrówki pozostało niecałe milion lat. Przeskoczyłem je nie wiedząc kiedy, jakbym przewrócił kilka kartek nudnej powieści. Instynkt pilota powiedział mi, że zwalniam, zanim zdążyłem poszukać potwierdzenia tego odczucia w danych liniowych z boku ekranu.
Nie pomyliłem się. Do końca, a więc do początku, już tylko trzy minuty. Czujniki wyłapują zaledwie ślady materii, przegapiłem moment, kiedy mogłem jak na odwróconym filmie zaobserwować zjawisko przekształcania energii w cząstki elementarne. Temperatura na zewnątrz — miliard stopni. Statek całkowicie nieczuły na to, że znalazł się w czeluści najgorętszego pieca, jaki kiedykol- wiek zaistniał, hamuje w dalszym ciągu. Została jedna sekunda. Gęstość masy otaczającej mnie przestrzeni wyraża jedynka z dziewięćdziesięcioma siedmioma zerami kilogramów na metr sześcienny, temperatura osiąga miliard bilionów stopni kelwina. Wreszcie stoję. Gdyby minęło jeszcze dziesięć do minus czterdziestu czterech sekundy, oblany szkłem niewrażliwym na nic, cokolwiek groźnego jest w stanie przedstawić sobie ludzka wyobraźnia, znalazłbym się w centrum prawybuchu. A potem mógłbym polecieć dalej, głębiej w czas, d o k ą d?…
Wyprostowałem się i przenikając dłonią przez substancję pojazdu sięgnąłem do płytki z klawiszami na oparciu fotela. Nacisnąłem „zero” i odetchnąłem.
— Bardzo to wszystko piękne — powiedziałem półgłosem, patrząc na zmatowiałą tarczę wklęsłego ekranu, stojącą na wprost mnie w pustej sali. — Przeciąłem jak nożem niech będzie, że nawet „n”-wymiarowe i niejednorodne kontinuum świata, ale świata martwego. A przecież wasz „ośrodek” — nie mogłem się powstrzymać, by nie wymówić tego słowa z lekkim przekąsem — ma ponoć służyć rekonstrukcji życia. Wiem już, jak polecę. Nadal nie wiem, po co?
— To pytanie padło już, kiedy rozmawiał pan z profesorem Amo-sjanem, a powróci podczas naszego ostatniego spotkania… jeśli i wówczas uzna pan, że trzeba je powtórzyć — rzekł Stanza, wchodząc przez drzwi, które otwarły się przed nim bez najmniejszego szmeru. — Natomiast co do problemu życia we wszechświecie to przewidzieliśmy na jutro wznowienie ostatniego punktu dzisiejszego programu, w odpowiednio zmienionej wersji. Pan ma znakomite przygotowanie… także teoretyczne, sądziliśmy jednak, że przed startem do zaplanowanego przez nas lotu, który mimo wszystko będzie stanowić dla pana pewną nowość, powinniśmy dla uzyskania maksymalnej jasności rozbić cykl szkolenia na poszczególne elementy… jakby na pojedyncze wymiary tej samej, złożonej struktury geometrycznej. Przyznaję, że ten podział jest sztuczny, a nawet trochę nielogiczny, ale na przykład dzisiejsze doświadczenie pozwoli panu jutro skoncentrować całą uwagę na sprawach materii ożywionej.
Wstałem i zacząłem powoli iść w stronę drzwi.
— Nadal jest pan pewny, że przyjdę tu znowu jutro i pojutrze, i kiedy tylko skiniecie na mnie palcem? — spytałem. — Ze wciąż będę takim grzecznym uczniem, aż do dnia, w którym wy uznacie mnie za dość mądrego, a ja sam siebie za dostatecznie ogłupiałego, aby przyjąć waszą… nazwijmy to tak, ofertę?
— Jestem pewny, że pan tę ofertę dokładnie rozważy — odpowiedział spokojnie. — A do tego musi pan zdobyć więcej przesłanek. Wiadomości.
— Hm… — mruknąłem, przystając obok niego. — Właśnie. Cq, się tyczy wiadomości. Jak to jest, że wewnątrz tego waszego statku mogę się poruszać, chociaż jestem przecież w niego wtopiony jak mucha w bryłę bursztynu?
— Pojazd jest zbudowany z cząstek mających pewną.specyficzną i bardzo ograniczoną autonomię, co wynika z zastosowanej teorii konstrukcyjnej łączącej w sobie n-wymiarową geometrię żywej przestrzeni z podstawami struktur symetrycznych. Te cząstki tworzą całość, stanowiącą swego rodzaju wysoce wyspecjalizowany, a więc mało uniwersalny zespół informatyczny. Oczywiście, o precyzyjnie wytyczonym, wąskim paśmie pamięci. Otóż, ponieważ w tym wypadku cząstki, o których mowa, składają się na substancję statku przeznaczonego dla człowieka, zostały zaprogramowane z myślą o jego potrzebach. Reagują więc na efekt Kirliana, na zmiany natężenia pól mózgowych, a także na fale biologiczne. Zgodnie z wolą pasażera mogą zmieniać lub okresowo zgoła likwidować energię wiązań, poprzez przemieszczanie się… jak by to określić… nre — rozłożył bezradnie ręce — nie potrafię znaleźć żadnego porównania w kręgu zjawisk, jakich opisy poznałem tutaj, w ziem- skiej literaturze naukowej. Powiedzmy, że zachowują się jak przestrzeń półożywiona, to znaczy wyposażona w pewne informacje pozwalające jej na ograniczoną mobilność. Natomiast podczas wstępnej ingerencji z zewnątrz, na przykład wsiadania do statku, jego substancja-potrzebuje dodatkowych impulsów. Wysyła je ten aparacik — wskazał pudełeczko, przymocowane do mojego ramienia.
Odruchowo poszedłem za jego wzrokiem, po czym natychmiast rozpiąłem opaskę podtrzymującą przyrząd i podałem mu go.
— Oto jest ten wasz nóż do konserw — powiedziałem. — Jeszcze zabrałbym go do miasta i nałykałbym się wstydu, gdy ściany domów same zaczęłyby się przede mną otwierać. Niech mnie pan nie odprowadza — przestąpiłem próg i wszedłem do korytarza z pojedynczym półpierściennym torem, na którym czekał otwarty pod- ziemny pojazd. — Przecież ta łódka i tak zawiezie mnie prosto do wyjścia. Gdybym nawet chciał, nie pojedzie gdzie indziej. A wyjść już potrafię… nie potrzeba do tego, na szczęście, żadnych aparacików. Co innego gdybym kiedyś zapragnął odwiedzić pana bez uprzedzenia… Jutro o dziewiątej? — odwróciłem się i spojrzałem na niego.
Skłonił mi się milcząco, nisko i poważnie, jak udający siebie samego sprzed kilkuset lat szef restauracji chińskiej w Carson City. W tej pozycji zniknął mi z oczu.
— Nie wiem, czy powinienem był pana niepokoić — powiedziałem sadowiąc się przy kominku, naprzeciw Amosjana. — Kazał mi pan przyjść, kiedy się zdecyduję. Tymczasem mnie nieustannie dręczy podejrzenie, że ktoś znakomicie bawi się moim kosztem, dążąc do tego, żebym potraktował serio choćby tylko obecność Stanzy, nie mówiąc już o tym, czego on rzekomo ode mnie żąda.
— Powiedziałem ci, żebyś przychodził jak najczęściej — odrzekł Amosjan, stawiając przede mną szklaneczkę napełnioną złocistym płynem. — A raczej prosiłem o to — poprawił się. — Widzisz, ty tak czy owak stoisz w obliczu przygody, jaka mnie może się co najwyżej przyśnić. Albo polecisz na „Pierścień Galaktyki”, albo — jak chce tego Stanza, którego obecność tutaj jest, zapewniam cię, niezbitym faktem — o wiele dalej… W tym drugim wypadku może się zdarzyć, że zmienisz wszechświat… i tego nikt ci nie odbierze, nawet gdybyś rzeczywiście nie mógł lub nie miał dokąd wrócić. Natomiast ja wszystko mam już za sobą. Gdybym był młodszy, napisałbym książkę… o tobie.
Читать дальше