— Nie przenoś — uśmiechnąłem się znowu. — Lubię patrzeć na morze. Jesteś bardzo troskliwy.
— To mój obowiązek — rzekł nie zmienionym, monotonnym głosem.
— Czy wszystkie formalności są załatwione? — spytałem.
— Tak, proszę pana. Instytut Galaktyczny przysłał bardzo dokładne zamówienie. Na górze leży także wyciąg z pańskiego konta. Ma pan opłacony pobyt z pełnym utrzymaniem oraz prawem jorzy-stania ze sprzętu pływającego. Mam nadzieję, że będzie się pan dobrze czuł w Aitheropolu.
— Na pewno dobrze. Dziękuję…
Aitheropol. Nazwa osiedla oczywiście także pochodziła z okresu mody na „stare Ateny”. Miasto „eteru”. Pierwotnej substancji, wypełniającej wszechświat, piątej, po czterech żywiołach, zasady bytu oraz źródła życia. Rzecz jasna, w wyobrażeniach starogreckich myśli-cieli, a nie współczesnych architektów.
Po obiedzie, smacznym i urozmaiconym sałatkami z żywych, zielonych jarzyn, poczułem się senny. Zaczęły dawać o sobie znać po- dróż, nagłe zmiany klimatów, a nade wszystko pierwsza od lat prawdziwa morska kąpiel. Usiadłem w fotelu pod oknem, przez chwilę patrzyłem ponad szczytami palm na ocean i plażę, która, jak to dopiero teraz spostrzegłem, od strony tarasu dochodziła niemal pod sam domek, po czym zamknąłem oczy.
Kiedy się obudziłem, niebo nad poszarzałym horyzontem nabrało barwy głębokiej, matowej czerwieni. Zerwałem się, przestraszony, z poczuciem winy. Wydawało mi się, że przegapiłem swoją kolejkę w kabinie datorów lub moment startu sondy. Odwróciłem się błyskawicznie i ujrzałem komfortowy pokój z nielicznymi miękkimi meblami. Zwabiony moim ruchem robot zjawił się jak spod ziemi i zapalił ukryte lampy, których łagodne światło zagrało w szybach uchylonych okien.
Oprzytomniałem. Zacząłem urlop. Przede mną jeszcze pełne dwa tygodnie. Dwa tygodnie nieustannych zaskoczeń czy tylko nudy?…
— Pozwoli pan podać teraz kolację? Potem doradzałbym krótki spacer. O tej porze powietrze jest bardzo zdrowe.
— Masz rację — powiedziałem. — Kiedyś mieszkałem niedaleko stąd. Przyjeżdżaliśmy na wakacje w te okolice. Wtedy mówiono mi to samo. Ponadto musiałem spacerować wcześnie rano.
— Nasz Aitheropol powstał siedemnaście lat temu — zauważył robot. — Jeśli pan…
— Nie, to było dawniej — przerwałem mu. — Wtedy na tym wybrzeżu pokazywano mi jeszcze miejsca, gdzie niegdyś stały domy wielkiego miasta oraz ruiny portu. Ludzie, zanim zmądrzeli, budo. wali dosłownie wszędzie, nie oglądając się ani na przyrodę, ani na jej rolę w ich własnym życiu.
— Tak, oczywiście — odrzekł uprzejmie i oddalił się, aby przynieść kolację. Odprowadziłem go wzrokiem. Co mnie podkusiło częstować go banałami, jakich dziś unikają już nawet autorzy szkolnych podręczników historii? I czy potrzebowałem akurat takiego służalczego robota, żeby mówić z nim o własnym dzieciństwie?
Dwadzieścia minut później szedłem ścieżką w kierunku plaży. Wychodząc wysłuchałem jeszcze jednej rady mojej świeżo pozyskanej elektronicznej niańki i narzuciłem na plecy gruby, biały sweter, wliczony w koszt wynajęcia domku. Kiedy jednak znalazłem się na otwartej przestrzeni, owiał mnie ciepły prąd powietrza, płynący od oceanu. Wieczór był niemal upalny. Okrągły Księżyc stał już wysoko nad widnokręgiem, oblewając wodę i wybrzeże intrygującym blaskiem. Świat wyglądał jak marzenie astronauty, zasypiającego w jakiejś mikroskopijnej klatce tam, gdzie Słońce jest maleńkim, ledwie widocznym punkcikiem na zawsze wygwieżdżonym i zawsze czarnym niebie.
Zamiast iść prosto w stronę brzegu, skręciłem i niebawem dostałem się na twardą drogę, prowadzącą do przystani. Ominąłem lekki, płaski budyneczek, dotarłem do kei i usiadłem na jej krawędzi, zwieszając nogi nad wodę. Pomimo późnej pory ocean był głośny. Fale szły nieco skośnie, z południa, niosąc na grzbietach srebrno-białe grzywy. Tylko w obrębie samej przystani powierzchnia wody była spokojna, niemal gładka. Spojrzałem w stronę falochronu, wybiegającego ź lądu jakieś trzysta metrów dalej i dostrzegłem na jego zaokrąglonym cyplu drobną, niewyraźną postać, która chwilę później znikła mi z oczu. Samotnik, taki jak ja?
— Czy chce pan wziąć łódkę? — rozległ się moimi plecami przyciszony głos.
— Nie — potrząsnąłem głową. — Posiedzę sobie po prostu.
— Ummm… tak. Rozumiem… — usłyszałem w odpowiedzi.
Odwróciłem się, zdziwiony. Mruczący automat?
Z mroku zalegającego skrawek kei pod skośnym daszkiem portowego pawilonu wystąpiła wysoka, chuda sylwetka. Pomyliłem się. To nie robot obsługujący przystań oferował mi wieczorną przejażdżkę łódką. Ujrzałem przed sobą starszego mężczyznę w drelichowym ubraniu. Na głowie miał zmiętą, okrągłą czapkę. Podszedł bliżej, przypatrzył mi się uważnie, po czym zerknął na boki, jakby sprawdzając, czy nikt trzeci nie usłyszy, o czym będziemy mówić i wreszcie usiadł tuż obok mnie, na skraju nabrzeża.
— Można? — bąknął.
— Oczywiście — uśmiechnąłem się, nie przestając lustrować go wzrokiem. Miał taką twarz, jakie widuje się na portretach Vignie-go, Boukina oraz pokrewnych im twórców, którzy próbowali streszczać konflikty i doświadczenia minionych epok, zatrzymując bieg czasu w spojrzeniach ludzi, żyjących dłużej niż inni. — Przepraszam. Myślałem, że rozmawiam z automatem — dodałem.
— Niewiele się pan pomylił — mruknął po chwili. Nie patrzył na mnie, tylko prosto przed siebie, tam, gdzie ocean zlewał się z pociemniałym nieboskłonem. — Pracuję tutaj wjaśnił. — Kon- serwuję roboty. Codziennie dwa. To niewielkie osiedle… A pan przyjechał na urlop?
— Tak. Mieszkam w domku numer dwanaście. Skinął nieznacznie głową.
— Kiedyś było tu miasto. Jeden dom obok drugiego. Mój ojciec urodził się na pięćdziesiątym drugim piętrze… ale z jego mieszkania nie było widać morza. Zasłaniały je inne wieżowce. Pływał na statku wycieczkowym…
— O mieście słyszałem — powiedziałem. — Jako chłopiec przyjeżdżałem tutaj na wakacje. Pochodzę z tych stron.
— Z wybrzeża? — spytał z nagłym ożywieniem.
— Nie. Spod Carson City. Kąpać się jeździłem najczęściej nad jezioro Tahoe.
— Tak — westchnął. — A obecnie mieszka pan gdzie indziej?
— Gdzie indziej — potwierdziłem.
— I dawno pana tutaj nie było?
— Bardzo dawno.
— To musi pan czuć się teraz szczęśliwy. Ludzie zawsze z uczuciem wspominają rodzinne strony i są szczęśliwi, kiedy do nich wracają. Choćby nawet ogarniał ich wtedy także smutek i żal za minionym czasem. Ale czy istnieje szczęście bez smutku?
Ta prościutka sentencja, wypowiedziana w gęstniejącym półmroku zwyczajnie i od niechcenia, jakby chodziło, powiedzmy, o pogodę, stanowiła tak bardzo harmonijne uzupełnienie nastroju, w jaki wciągnął mnie ten wieczór, że powitałem ją mimowolnym uśmiechem, Tak samo mógłbym się uśmiechnąć do jakiejś pięknej, bezpretensjonalnej rzeźby lub skrawka krajobrazu.
— A pan? — spytałem niespodziewanie dla samego siebie. — Czy pan jest szczęśliwy? Przecież pozostał pan w rodzinnych stronach?
— Ja? Nie — odrzekł od razu bez zastanowienia i bez cienia skargi w głosie. — W całym życiu nie przytrafiło mi się nic takiego, do czego dzisiaj mógłbym wracać myślami z poczuciem, że to coś pozwoliło mi poznać smak szczęścia. Nie jestem także nieszczęśliwy. Robię swoje, zdrowie mi dopisuje, a w takie wieczory jak ten lubię popatrzeć na ocean. To wszystko…
Читать дальше