Skąpo oświetlony korytarz, przenikliwe grodzie, zjazd szklaną gondolą, dojście do hali, mogliby przysiąc, że wszystko to zajęło im połowę tego czasu, co kiedyś. Tak skraca się z biegiem lat droga do przyjaciół, do pracy, do ulubionych, często odwiedzanych miejscowości. Kiedy mijali laboratorium, Ann spostrzegła coś, co przez moment przykuło jej uwagę. Fotele Leny i Andrzeja. Zsunięte bokami, z których zdjęto oparcia, stały tuż obok pulpitu centrali komunikacyjnej, pod prowizorycznym daszkiem z jakiejś niemetalowej folii, dającym osłonę przed ostrym światłem reflektorów. „To tak… — pomyślała, zerkając z ukosa na Lenę. — Kulskiemu przybędzie nowy temat do rozmyślań…”
— Poczekajcie chwilę — Batuzow zatrzymał ich nagle ruchem ręki i szybkim krokiem ruszył wzdłuż pulpitu ciągnącego się aż do bocznej ściany hali. Po chwili zniknął za tarczą ostatniego z ekranów.
— Tego nie widzieliście jeszcze — jego głos był stłumiony, dobiegał jakby z wnętrza drewnianej studni. Przypomnieli sobie, że tam właśnie, w wąskim przejściu między potrójnym łukiem ekranów a ścianą znajdował się pulpit „projektora”.
Nagle pojaśniało. Z ust Ann wyrwał się mimowolny okrzyk. Wielki, prostokątny płat bocznej płaszczyzny hali rozświetlił się setkami uciekających w perspektywiczną głąb geometrycznych kształtów, pastelową mozaiką setek tysięcy regularnych brył…
— Miasto!
— Ich miasto — dorzucił Whiten.
Nie mogło być wątpliwości. Przed nimi, jak okiem sięgnąć, rozpościerała się panorama, przedstawiająca mrowie malejących w dali strzelistych form, krystalicznych graniastosłupów, leżących i jakby wbitych sztorcem w bladozłoty grunt, smukłych, odwróconych stożków, oplecionych spiralami napowietrznych wiaduktów.
Lewy dolny róg panoramy przesłaniało bliskie zbocze wzgórza. Na perspektywę nakładały się kosmate, omotane jakąś jasnobrązową siecią konary karłowatego, dzbaniastego drzewa. Niektóre z gałęzi wychylały się ku nim z płaszczyzny ściany. Za wzgórzem, a raczej jego niewidocznym stokiem, rozciągał się pas nieco ciemniejszej roślinności. Wśród krzewów, przypominających cyprysy, śmigały wysoko w górę wąskie, ślimakowate pręty, podobne do poskręcanych od ciepła świec, zakończone lejkowatymi zgrubieniami. Dalej zaczynało się miasto. Bryła zaskakiwała za bryłę, zdawały się przenikać wzajemnie jak poczęte w wyobraźni elementy geometrii przestrzennej, żadnych okien, otworów, powtarzające się po kres horyzontu gładzizny ścian, prostych, załamanych, okrągłych. Obraz był trójwymiarowy, a o odległości, z jakiej go wykonano świadczyło porównanie rozmiarów widocznego na pierwszym planie krzewu z frontowym pasem budowli. Odległość była bardzo znaczna, jeśli tam, na spiętrzonych estakadach i wiaduktach znajdowały się nawet jakieś żywe istoty, nie mogły przekraczać wielkością główki od szpilki. W niektórych miejscach widniały zgęszczenia małych ciemnych punkcików, najsilniejsze powiększenie nie pozwoliłoby jednak ustalić, co to takiego, ani w przybliżeniu chociażby uchwycić zarys jakichś konturów.
— Co to jest? — spytał wreszcie, niezbyt przytomnie, Potton.
Batuzow spojrzał na niego z przelotnym uśmiechem.
— Fotografia. Po prostu fotografia. Znaleźliśmy to niedawno. Ten projektor, pamiętacie, rzucający przestrzenny model naszego układu słonecznego z zaznaczoną drogą wiązki promieni, ma niewielką przystawkę. Tak jakby już po zainstalowaniu postanowiono uzupełnić jego program czymś nieprzewidzianym, jakimś drobiazgiem. Musieli czuć się tutaj trochę nieswojo, tak daleko… toteż „powiesili” sobie na ścianie zdjęcie swojego miasta…
Uderzył ich nie tyle życzliwy, niemal serdeczny ton jego głosu, kiedy mówił o osamotnieniu nieznanych istot, ile to, jak bardzo ludzkie są uczucia, które im przypisywał. „Śmieszne — pomyślała Ann. — To samo robili kiedyś kapitanowie parowców, wyruszając w dalekie rejsy, to samo robią dziś piloci rakiet. Wieszają w kabinach zdjęcia pięknych dziewcząt, swoich żon, miasta, znajomych ulic…”
— Jakie to ludzkie — powiedziała półgłosem. Potton odwrócił głowę i patrzył na nią przez chwilę przenikliwie, jakby chcąc dociec prawdziwego sensu jej słów.
— Tak. Bardzo ludzkie — przystał nieoczekiwanie. Ann spojrzała na niego podejrzliwie. Na twarzy Piotra nie było jednak śladu sarkastycznego uśmieszku. Powiedział to poważnym tonem, w którym brzmiało jakby zdumienie. Wydało jej się nagle, że stoi przed nią ktoś zupełnie inny niż ten znany jej aż za dobrze świetny astrofizyk, ale niespokojny, pełen wewnętrznych kontrastów człowiek, którego nieopanowane reakcje tylekroć budziły jej sprzeciw. W ciągu całego lotu zamienili może trzy zdania, Whiten milczał jak zwykle, a on… Ann znała Pottona dość dobrze, aby odgadnąć, że przyczyną jego wewnętrznej rozterki nie jest świadomość wagi decyzji, jaką ma podjąć… to znaczy, nie tylko ona. W tym upartym milczeniu, w wyrazie jego oczu było coś, czego nigdy dotychczas u niego nie zauważyła, jakiś stłumiony żal, nawet smutek, ale spopielały, matowy, sięgający najgłębszych warstw świadomości.
— Gdzie to jest? — spytał nagle, zwracając się do Batuzowa. Przez twarz Andrzeja przemknął jakby cień, musnął spojrzeniem twarz Leny i odwrócił się.
— Chodźcie — powiedział, kierując się w głąb hali.
Otwór prowadzący do niszy był ukryty za wyłączonym teraz „strażnikiem”, jak nazwali automat, który obezwładnił Batuzowa w czasie jego pierwszej, omal nie zakończonej tragiczną katastrofą, bytności w hali. Obrys uchylającej się płyty pozostawał niewidoczny z odległości nawet kilku centymetrów, gdyby nie sondy, nigdy by go na pewno nie znaleziono.
Andrzej wszedł pierwszy. Tuż za nim postępował Potton.
Wejście znajdowało się w połowie najkrótszej ściany niszy, zbudowanej na planie wydłużonego trójkąta. Pośrodku widniał niski, owalny pulpit z tarczą pochyloną w ich stronę. Oczy wszystkich spoczęły błyskawicznie na czarnej dźwigni, grubawym, bananowatym pręcie, zakończonym przezroczystą kulą wielkości małego jabłka. W jej wnętrzu pulsowało jaskrawe, pomarańczowe światło. Tył tarczy pulpitu przechodził w błękitnawą taśmę ekranu, odwiniętą śmiałym łukiem pod strop, w którym ginęła. Cała konstrukcja przypominała w rysunku ramię sporego sekstansu. Mniej więcej w połowie łuku ekran obejmowała czarna nasadka czujnika laserowego.
— Poruszyła się — powiedział. Batuzow, podchodząc do stojącego kilka metrów dalej, pod boczną ścianą, pulpitu aparatury czujnika. — Może setną część milimetra, może nieco mniej…
Nacisnął klawisz. W miejscu, gdzie przed chwilą matowiała osłona lufy czujnika, zalśniła na czystej tarczy jasna, perłowa plamka.
— To oni… — powiedziała Sakadze.
Nikt się nie odezwał. W ciszy dobiegało dalekie, zamierające echo basowego dudnienia gorejącego w głębi planety sztucznego słońca. Z hali doleciało nagle najcichsze, śpiewne granie, ledwie uchwytne, jak bzykanie komara w upalne popołudnie. Przepalała się jakaś świetlówka.
Nie spuszczając wzroku z okrągłej, kulistej plamki, Potton postąpił kilka kroków do przodu. Bananowaty uchwyt znalazł się w zasięgu jego ręki. Przeniósł spojrzenie na świetlistą, pomarańczową gałkę. Pochylił się.
— Co chcesz zrobić, Piotrze…? — wykrztusiła Ann. Odwróciła się gwałtownie.
Potton nie zareagował. Wpatrywał się w pulsującą, jakby wytoczoną w krysztale bryłkę. Trwało to minutę, może dwie. Wreszcie wyprostował się powoli i powiódł wzrokiem po ich twarzach. Nagle w jego oczach odbiło się zdumienie.
Читать дальше