Poruszył kilkakrotnie wargami, jakby utwierdzając się w przekonaniu o prawdziwości tego, co powiedział. Nagle drgnął. W jego spojrzeniu zamigotała szczera irytacja.
— Dlaczego soczewką?! — rzucił.
Patrzyła na niego chwilę, zdumiona i zaskoczona i niespodziewanie parsknęła śmiechem. Śmiała się serdecznie, beztrosko, w jednej chwili wrócili do świata faktów, w którym ich miłość objawiła nagle swą rzeczywistą, namacalną postać, jako coś niepowtarzalnie pięknego wprawdzie, ale przecież nie jedynego w świadomości nieskończonego istnienia.
— Oczywiście, że soczewką — zdołała wreszcie wykrztusić. — Skupiam wiązki twoich myśli o Marsie i o Ziemi, jak soczewka zawieszona w połowie drogi między tymi ciałami niebieskimi. Chyba nikt nie miał jeszcze takiej podróży poślubnej, jak myślisz?
— W podróż poślubną polecimy na Wenus — burknął, na pół tylko udobruchany. — Chmury, upał i te śmieszne porosty… bez żadnych podziemnych korytarzy, emitorów, plujących płaszczek… Co ci jest? — spytał nagle, spostrzegłszy, że posmutniała i zrobiła ruch, jakby chciała odsunąć się od niego.
— Nic… — szepnęła. — Pomyślałam o n i c h… To straszne, Andrzeju. Przecież właściwie powinniśmy im być wdzięczni. Pierwsi, którzy odnaleźli naszą rasę w nieskończonym wszechświecie. Dzięki nim, my dwoje… A jednak Piotr myśli o nich jak o naszych wrogach. Ziemia gotuje się do odparcia najazdu. Uczeni wymyślają jakieś szyfry…
a wiesz, co leży u podstaw tej całej wrogości, a w każdym razie nieufności? — upokorzenie…
— Upokorzenie? Jak to rozumiesz?
Ujęła w obie ręce jego dłoń, wracając do poprzedniej pozycji.
— Ta wiadomość, wczoraj rano… o znalezieniu ich statku. Wiesz, co poczułam w pierwszej chwili? Wstyd. Pomyślałam… nie śmiej się… pomyślałam, że trzeba ich przeprosić. Dziecinada? prawda? Przeprosić! Równie dobrze Costez, ten geograf z Madrytu, mógłby teraz wyrazić. w imieniu Hiszpanów ubolewanie w związku z zagładą kultury Inków. Pomyśl, gdzieś w kosmosie jest grób pierwszej istoty spoza układu, która wylądowała na Ziemi. Tak jakby wpadła w jaskinię pełną dzikich zwierząt. Upokorzenie to jeszcze bardzo blade słowo… A przecież człowiek marzył od stuleci o takiej chwili… Cóż za paradoksalny bezsens!
— Bezsens, zgoda. Ale nie paradoksalny. Niestety nie. Jest w tym dużo ponurej logiki… Wiesz co, nie mówmy o nich.
Milczała. Po chwili poruszyła głową, wtulając się głębiej w zgięcie jego ramienia.
— A co do wdzięczności — podjął wreszcie — mam nadzieję, że nie będziemy mieć okazji do złożenia im czołobitności za gościnę…
— Masz nadzieję?
— Uhm. W każdym razie nie teraz. Ty nie? — potrząsnął delikatnie jej głową.
Świat, jakim żył od wczoraj, nie pozwalał mu szczerze przejmować się czymkolwiek dłużej niż kilka minut.
— Nie wiem… — wyszeptała.
— Prawda — powiedział z udaną powagą — ty jesteś specjalistką od kontaktów. Tracisz pierwszą okazję sprawdzenia swoich kwalifikacji, cybernetyku… Zresztą, jesteś kobietą…
Zmierzyła go badawczym, niemal niechętnym spojrzeniem. — Cóż to ma do rzeczy? — spytała.
— Ma! — zaśmiał się. — Wiesz równie dobrze jak i ja, kiedy ostatecznie przyjęto zasadę załóg mieszanych. Chodzi o te drobne różnice… och, nie złość się, myślę o psychice, mentalności… Od dawna wiedziano, że jesteśmy trochę inni, przy całej integracji płci, ale dopiero kiedy…? poczekaj… chyba trzydzieści lat temu zdołano te różnice usystematyzować. Harder, prawda? On pierwszy rzucił myśl wykorzystania rozpiętości psychicznej kobiet i mężczyzn dla sprawy kontaktów galaktycznych. Może się przecież zdarzyć, że umysłowość istot, z jakimi przyjdzie nam się dogadywać, będzie bliższa waszej niż męskiej. To daje po prostu dodatkową szansę.
— O ile wiem — mruknęła po chwili, przeciągając się — Harderowi nie chodziło tylko o to…
— Nie tylko — przystał, patrząc na nią z zagadkowym uśmiechem. — Bo są jeszcze te inne różnice… Wiesz, jak patrzono przedtem na sprawy płci… to znaczy na to, jak jest między kobietami a mężczyznami…
— Ale chyba mniej o tym mówiono — spojrzała na niego przekornie.
Zamilkł. Poczuła niecierpliwe drgnięcie jego dłoni.
— No to o co jeszcze chodziło?… — szepnęła. Nie odpowiedział. Uniósł się lekko na łokciach i powiódł wzrokiem po jej włosach, skracających do połowy delikatny profil smukłej szyi z mocnym łukiem napiętego ścięgna, nagich ramionach, jakby pobłyskujących w cieniu, jaki rzucała jego głowa…
— Właśnie o to — powiedział lekko zachrypłym głosem.
— Powiedz, że to wszystko nieprawda… — mruknęła jakiś czas później, już zasypiając.
— To prawda — odrzekł natychmiast. — Jesteśmy my, ty i ja, i są oni. Nasza przeszłość i teraźniejszość, i to, co będzie. Nie trzeba się tego bać. Pomyśl, ile przed nami lotów, pracy i miłości. Jutro rano… a, zapomniałem ci powiedzieć — tam, w rogu hali, gdzie wtedy bluznęło na mnie taką wichurą, tam coś jest. Echo ultradźwiękowe, na podstawie którego korygowałem szkic podziemi, wykazało tam podwójne odbicie, jakby za ścianą była jeszcze jakaś komora albo krótki korytarz. Pójdziemy tam zaraz rano, dobrze?
Nie odpowiedziała.
— Pójdziemy?
Odwróciła twarz, przylegając policzkiem do jego ramienia i mruknęła coś niezrozumiale.
— Dobranoc, kochanie — szepnął.
— Darujcie nam te dwa dni zwłoki — mówił Bo Loren, segregując perforowane arkusze folii, szkice programów, zaścielające nerkowaty blat biurka — trochę się to przeciągnęło. Ale dzięki tym czterdziestu ośmiu godzinom możemy sobie przed waszym startem powiedzieć wszystko… niemal wszystko.
Wyprostował się z trudem, przemknął spojrzeniem po utkwionych w sobie oczach Ann i Piotra, następnie, jakby nie dostrzegając ich wyrazu, wyszedł na środek gabinetu, zatrzymał się, myśleli, że zacznie mówić, ale on skinął tylko kilkakrotnie głową, po czym ruszył dalej ku wysokiej, przezroczystej ścianie, wyrastającej z soczystej zieleni krzewów otaczających pokój niskim żywopłotem.
Czekali z zapartym tchem. Wiedzieli już. że w niedzielę marsjańska baza przekazała Zespołowi meldunek szczególnej wagi, poinformował ich o tym automatyczny portier, kiedy w poniedziałek rano, jak było umówione, zameldowali się w sekretariacie Rady. To, że na ich spotkanie nie wyszedł żaden człowiek, jak również fakt, że nie wyznaczono nowego terminu wizyty, każąc im po prostu czekać w nadmorskich pawilonach gościnnych, dało im dużo do myślenia, i we wtorek, późnym wieczorem, został nieoczekiwanie wezwany do Lorena profesor Corton, który dotychczas dotrzymywał im towarzystwa, Kulski zaszył się w jakiś kąt ze swoją czarną walizeczką, „katalogiem faktów”, jak ją nazywał, natomiast Whiten mruknąwszy raz tylko pod nosem: „w razie czego jestem na plaży” wsadził pod pachę nieco zdezelowany rower podwodny, zabrał aparat tlenowy i tyle go widzieli.
Dopiero teraz, kilka godzin po zaplanowanym terminie startu, spotkali się w gabinecie Sekretarza, wysuniętej z masywu gmachu, jakby zawieszonej na wysokości dwudziestu ośmiu pięter szklanej bryle. Meldunek przyszedł w niedzielę o czwartej po południu. Od tego czasu Bo Loren i kierownik Zespołu Koordynacyjnego Programu Marsjańskiego, Sakadze, nie opuszczali kabiny rozrządczej systemu neuraksów, zainstalowanych we wszystkich ośrodkach astronautycznych na obu półkach. Nad pancernymi drzwiami w podziemiach neapolitańskiego pałacu płonęło dniem i nocą czerwone światło. Ludzie pracujący na dolnych kondygnacjach chodzili mimo woli na palcach. Micci, lekarz ośrodka, który wbrew wyraźnemu zakazowi połączył się fonoptykiem z kabiną neuraksów, chcąc skłonić uczonych do zjedzenia obiadu i najkrótszego choćby odpoczynku, został niezbyt uprzejmie poproszony o wyłączenie aparatu.
Читать дальше