Jego kask został w śluzie, ale rękawice leżały na podłodze w samym laboratorium.
Przełożył pigułki do kieszeni na piersi skafandra, odszedł od drzwi i rozejrzał się. Światełka bazy jaśniały daleko nad horyzontem jak blask gasnącego ogniska. Droga nie powinna być trudna. Przez moment zastanawiał się, czy nie spróbować wywołać ojca, ale spojrzał na czarne ściany gór i zrezygnował. Słaba aparatura skafandra nie zdoła przenieść jego głosu nad niebotycznymi szczytami.
Był zły na siebie. Powinien poprosić starego szczęśnika, aby zawiadomił ojca, że jego syn jest cały i zdrowy oraz gdzie się znajduje. Zastanowił się nawet, czyby nie zawrócić, przypomniał sobie jednak nikczemne „a sio”, które usłyszał na odchodnym, i zamruczał gniewnie: Piękne pożegnanie, nie ma co! A sio…
Nie. Pójdzie prosto do bazy. Droga zajmie mu najwyżej trzy kwadranse. Przecież będzie szedł cały czas przez równinę.
Ruszył śmiało przed siebie… i w tym samym momencie nagle, ni stąd, ni zowąd, zrobiło mu się bardzo smutno. Strasznie, rozpaczliwie smutno. Przez sekundę, może dwie, walczył z tym uczuciem, ale okazało się ono zbyt silne. W najmniejszym stopniu nie zależało od jego woli. Ogarnęło go uczucie bezbrzeżnego rozżalenia. Dziadek wypędził go z zacisznego schronienia i porzucił samego na obcym, dzikim globie. W słuchawkach zaszemrały czyjeś słowa. Ktoś mówił chyba o płaczu, ale ten głos był taki daleki i nierzeczywisty, że nie mógł należeć, do żywego człowieka. Nie. To omamy pojawiające się specjalnie po'to, aby odebrać mu resztkę nadziei.
Siedział tak, miotany spazmatycznym łkaniem, aż słuchawki odezwały się znowu. Tym razem jednak stanowczo zbyt głośno i wyraźnie, żeby mogło to być przywidzenie. Toteż Irek, choć nie dotarło do jego świadomości, co do niego mówią, zaczął, jak umiał, wyjaśniać, kim jest, co go spotkało i że uważa się za człowieka straconego. Ciągle jeszcze przemawiał, gdy uprzytomnił sobie, że już nie siedzi bez ruchu, tylko jedzie, szorującnogami po ziemi. Raptem te nogi podskoczyły na jakiejś przeszkodzie. Spojrzał przez łzy i zobaczył, że tą przeszkodą jest wysoki, stalowy próg. Równocześnie zdał sobie sprawę, że zmianę miejsca pobytu zawdzięcza komuś, kto trzyma go mocno pod pachami i ciągnie za sobą. Chwilę później wokół niego zrobiło się nagle jasno i w tym samym ułamku sekundy jego smutek pierzchnął jak nikły obłoczek porwany potężnym uderzeniem wiatru. Usłyszał stuknięcie zamykanych drzwi, po czym czyjeś ręce pozbawiły go nakrycia głowy.
— No tak, chłopiec — usłyszał tuż za sobą gruby głos. — Hm!… Zatem istotnie popełniliśmy drobną pomyłkę.
Irek doznał uczucia cudownej lekkości. Odetchnął głęboko. Wydało mu się, że czuje zapach rozgrzanej od słońca, ziemskiej łąki. Zawołał:
— O, jak fajnie!
— Hu, hu, hu! — odpowiedział tubalny śmiech. Chłopiec uniósł głowę i ujrzał pochyloną nad sobą okrągłą twarz z małymi, rozradowanymi oczami. Nad tą twarzą widniało wypukłe, wysokie czoło przechodzące w łysą jak kolano czaszkę.
— Hu, hu, hu — zadudnił? znowu. — Pomóc ci wstać? Ale Irek nie potrzebował żadnej pomocy. Wciąż lekki jak piórko zerwał się i powitał serdecznym uśmiechem nie tylko swojego łysego wybawcę, lecz także całe jego otoczenie: białe ściany pracowni, pulpity, ekrany oraz mnóstwo automatów o przedziwnych kształtach. Wypatrzywszy w wąskiej luce pomiędzy dwiema metalowymi skrzyniami wygodny fotel, podbiegł do niego tanecznym krokiem i rozwalił się jak długi, przedtem podskoczywszy z uciechy kilka razy na elastycznej poduszce.
— Hu,hu, hu!
Chłopiec zauważył, że nogi rechoczącego grubasa tkwią w niezgrabnych, blaszanych rurach. Natychmiast zrozumiał, że trafił do drugiego z uciekinierów, który przybył do sali balowej „Pięciu Księżyców” przebrany za robota. Jednak i to odkrycie nie popsuło Irkowi humoru.
— A ja pana widziałem! Widziałem! Widziałem! — zawołał radośnie.
— Pewnie, że widziałeś! A myślisz, że ja ciebie nie?! Bardzo ładnie rozsypałeś te idiotyczne pigułki, hu, hu, hu!
— Ładnie? — Irek spoważniał. Zastanowił się przez chwilę, po czym powiedział z wysiłkiem, jak człowiek, który usiłuje sobie przypomnieć zamierzchłe wydarzenia:
— Ale… ja ich wcale nie chciałem rozsypać.
Łysy mężczyzna także przestał się śmiać.
— Nie? — mruknął. — Myślałem, że wiesz, co robisz.
— Wiem, że to były pigułki szczęścia! — wykrzyknął chłopiec. — l wiem także, w jaki sposób pan mnie widział! Oprócz zlewu, ma pan umywalkę, co? Ale z jej kranu nigdy nie popłynie woda!
— Taaak? — podchwycił chytrze grubas. — Posłuchaj no, powalałeś się trochę, tam, przed śluzą. Nie chciałbyś się umyć?
Irek zrozumiał naturalnie, o co chodzi, ale przyjął tę propozycję jako zaproszenie do zabawy. Ochoczo podbiegł do umywalki, wsadził głowę pod kurek, a potem odkręcił go jednym zamaszystym ruchem. W następnej chwili był skąpany do suchej nitki, jakby w odludnym ganimedzkim laboratorium nagle spadł tropikalny deszcz. Woda pociekła mu przez kryzę skafandra po plecach i piersi. Pod jego stopami zaczęły rosnąć dwie wielkie kałuże. Odskoczył jak odrzucony sprężyną.
— Hu, hu, hu! — grubas trzymał się za brzuch i zataczał ze śmiechu. — Hu, hu, hu!
— Głupie żarty — burknął chłopiec, któremu w mgnieniu oka przestało być wesoło. — Jak ja teraz pójdę? Mam pełno wody w skafandrze!
— Pierwszy raz widzę, żeby ktoś mył się w ten sposób, hu, hu, hu!
— Ojciec mnie szuka — przypomniał sobie nagle Irek.
— Muszę pójść do bazy, żeby mu dać znać. Grubas otarł załzawione oczy.
— Nie martw się! Automaty w mig doprowadzą cię do porządku.
Pomógł chłopcu ściągnąć biały próżniowy strój i wykonał ręką ruch w stronę najbliżej stojącej skrzyni. Natychmiast popłynął z niej silny prąd ciepłego powietrza.
— O, widzisz? A teraz patrz!
Pociągnął Irka do drzwiczek zamykających otwór, w który wrzucało się resztki jedzenia i śmieci. Przy drzwiczkach była zasuwka, a ta z kolei — zamiast gałki — miała maleńkie szklane oczko. No i jak należało się spodziewać, zajrzawszy w to oczko, chłopiec zobaczył sąsiednią pracownię z urzędującym w niej siwowłosym pigularzem.
— Czy on wie? — spytał odrywając twarz od niezbyt ładnie pachnących drzwiczek.
— Oczywiście! — zawołał grubas. — Obaj wiemy! Nie rozmawiamy od lat, uważam, że nie ma z kim rozmawiać, czasem jednak muszę sprawdzić, czy ten szarlatan nie posuwa się za daleko!
— Ale on także patrzy.
— To co z tego?! Ja nie mam nic do ukrywania! — łysy wyprężył się z dumą. — Jestem poważnym uczonym, szczęśnikiem.
Chłopiec jęknął przeciągle.
— Pan też?
— Też?! Co to znaczy: też?! Na Ganimedzie jest tylko jeden szczęśnik! Tamtemu się zdaje, że coś osiągnie, lepiąc swoje śmieszne pigułki! Pomyśl tylko, pigułki! Do łykania! Jak w średniowieczu! Ciemnota, ot co! A ja jestem nowoczesnym uczonym! Pamiętasz, co się z tobą działo, zanim cię tu wciągnięto?
— Byłem tam, obok…
— No, tak, tak, ale potem?! — gruby głos huczał natarczywie.
— Chyba płakałem…
— Płakałeś? Ryczałeś jak mały, bezradny bóbr, który zabłądził w puszczy! Bo j a tak chciałem! Wystarczy jeden automat emitujący pole s m u t k u! A potem poczułeś się inaczej, prawda? To był znowu automat zaprogramowany tak, żeby wzbudzał radość! Moje automaty stymulują stany emocjonalne. A szczęście to przecież właśnie emocje, uczucia! Z najczarniejszej rozpaczy przeskoczyłeś w sta n euforii! Taką samą przysługę jestem w stanie wyświadczyć każdemu! Niebawem ogłoszę wyniki moich prac! Będziesz dumny, że miałeś zaszczyt poznać dobroczyńcę ludzkości!
Читать дальше