— O, widzicie! — ucieszył się Ranghi. — Nie potrafi nawet skończyć prostego zdania.
— Nazywam się Arthur Manners — pilot uznał widać, że żądanie chudego złośnika, choć wyrażone tak mało uprzejmie, jest jednak uzasadnione. — Przepraszam bardzo, z kim mam przyjemność?…
— Angelus Ranghi. Specjalistaszczęśnik.
— Nonsens! To j a jestem uczonymszczęśnikiem sprostował natychmiast pigularz. — August Skiba. A te raz, skoro już wiecie, z kim macie przyjemność, wracajcie tam, skąd przybywacie, i dajcie mi pracować.
Przez chwilę trwała głucha cisza. W słuchawkach odzywało się jedynie cichutkie tykanie stygnących dyszy napędowych rakiety.
— Niestety, a raczej na szczęście, nie możemy wrócić tam, skąd przybywamy — powiedział wreszcie pilot. Siedzieliśmy przylepieni do jakiejś dziwnej malutkiej planetoidy i czekaliśmy nie wiadomo na co… Ale nie będziemy tu długo popasać, nie bójcie się. Halo, baza! — podniósł głos o pół tonu. — Halo, baza! Melduje się ekipa zwiadowczoratunkowa zerodwa. Mówi Artur Manners. Halo! Wzywam bazę!
— Artur?! Człowieku, co się z wami dzieje?! — odpowiedział natychmiast profesor Bodrin. — Przez cały dzień tkwimy przy pulpitach komunikacyjnych, żeby nawiązać z wami łączność! Gdzie jesteście!
— Niedaleko białych budyneczków, u podnóża górskiego pasma. Statek chyba w porządku, trzeba to będzie jeszcze dokładnie sprawdzić, ale aparatura łączności nie działa nadal. Załoga zdrowa. A teraz uwaga. Ważne doniesienie. W rejonie Trojańczyków przyciągnęła nas niewielka planetoida. Jakby była zbudowana z magnesu. Uderzyliśmy w nią z rozpędu i straciliśmy anteny. Nigdy nie udałoby się nam oderwać od tego świństwa, a potem bez łączności i bez sygnału namiarowego bazy odnaleźć powrotnej drogi, gdyby nie interwencja nie zidentyfikowanego obiektu latającego. Był to przedmiot w kształcie stożka wyposażony w silny napęd. Przeleciał tuż obok nas i wytworzył za sobą tak silne pole ssące, że wyciągnął statek. Lecieliśmy potem cały czas za nim jak po sznurku, aż ujrzeliśmy ląd. Okazało się, że jesteśmy na Ganimedzie… w domu.
— Artur, Artur, jak to coś wyglądało?! Szybko, szybko! — profesor Bodrin zaczął nagle krzyczeć. — Mamy alarm! Coś nadlatuje!
W słuchawkach rozległo się dalekie, stłumione buczenie.
— Nie strzelajcie, jeśli to stożek! — zawołał Manners. On nie zachowuje się wrogo! Mamy mu do zawdzięczenia życie!
— Oddala się! — odpowiedział Bodrin — Zatoczył koło nad bazą i uciekł w stronę gór! Powinniście go widzieć! Leci na wysokości tysiąca metrów!
Irek odruchowo zadarł głowę do góry, ale mrocznego nieba nie przecięła żadna złocista smuga.
— No! — sapnął Bodrin. — Stożek, nie stożek, mamy pilniejsze sprawy do załatwienia. Skoro byliście pozbawieni łączności, to wasz lot nie przyniósł nic nowego?… — zawiesił pytająco głos.
— Przeciwnie, profesorze — odrzekł pilot. — Ale o tym może porozmawiamy później?
— Tak?! Tak, oczywiście! Zaraz przylatujemy po was. Nastała cisza. Obok Mannersa w otworze włazu pojawiła się sylwetka drugiego kosmonauty.
— Trafiliśmy nie najgorzej — stwierdził nowy, niski głos,
Nie najgorzej — zgodził się Manners. — Chociaż dano mi już do zrozumienia, że nie jesteśmy tu mile widziani…
— Nieprawda — zaprotestował Ranghi — W każdym razie j a bardzo się cieszę. Wkrótce przyleci profesor Bodrin, prawda?
— Tak. Ale widzę, że jest was trójka. Zawsze słyszałem, że tutaj pracuje tylko dwóch badaczy? Czy coś się zmieniło?
— Nic się nie zmieniło — odrzekł kwaśno August Skiba. — Ten młody człowiek poszedł w góry, zabłądził i wpadł do dziury… to jest, do jaskini. Teraz go szukają, a on tymczasem zawędrował aż do nas i właśnie chciał donieść swojemu ojcu, że żyje.
Irka aż zatkało z oburzenia. Nie zdążył jednak zaprote stować przeciw takiemu przedstawieniu jego przygód, bo w tej chwili niebo pojaśniało. Zupełnie jakby wschodziło małe słońce, ale w tempie nieprzystojnym żadnej szanującej się gwieździe. Budyneczki, nieruchoma rakieta i spory szmat otaczającej je pustyni stanęły w padającym z góry świetle reflektorów. Blask liznął również zbocza gór, odbijając się od skalnych ścian fioletowym cieniem. Zaraz potem, przy akompaniamencie łoskotu silników, obok statku Mannersa wylądowała druga rakieta. Jej załoga nie czekała nawet, aż platforma windy ustawi się w roboczym położeniu W uchylonym włazie zamajaczył kulisty kask.
— No, jesteśmy! — profesor Bodrin objął spojrzeniem szczęśników, którzy stali nadal wewnątrz strefy ochronnej otaczającej ich laboratoria. — To pewnie Ranghi i Skiba? — odgadł. — Znam was ze słyszenia. Dzień dobry. Cześć, Irek! Nie martw się, twój ojciec już wie, że jesteś cały i zdrowy i że schwytałeś obu zbrodniarzy, którzy wtargnęli do,Pięciu Księżyców” — zachichotał znacząco. — Za chwilę sam przyleci złożyć ci gratulacje!
— Wszystko mu powiedzieli! — jęknął gruby konstruktor automatów.
Zdanie to nie odnosiło się, rzecz jasna, do ojca Irka, tylko do profesora. Angelus Ranghi miał zresztą powody do obaw i żalu. Jeśli Bodrin już wie, kto uciekał z sali balowej i wrzeszczał: „człowiek! człowiek! człowiek!”, to znaczy, ze za późno teraz marzyć o wprawieniu go przed decydującą rozmową w „miły nastrój”
Profesor wszedł na platforemkę windy, która właśnie pojawiła się pod włazem Za nim ustawiło się jeszcze dwóch ludzi.
— Widzisz, tato? — odezwał się jeden z nich głosem Dina Robinsona. — Mówiłem, że oni nie mają anten. Słyszałem ich tylko wtedy, kiedy przebywali na zewnątrz laboratoriów. Zresztą teraz i tak już wiemy, że to nie oni zakłócali łączność.
Irek nachmurzył się. Skąd Din wie, co mają, a czego nie mają w swoich pracowniach dwaj osobliwi uczeni?
— Powiedzcie mi tylko jeszcze — rzekł Bodrin — dlaczego ktoś tutaj płakał?
Chmura na twarzy Irka pociemniała. W dodatku jego najgorsze podejrzenia potwierdziły się bardzo szybko.
— Din odbył mały samotny spacer — wyjaśnił wszystkim nie zorientowanym przybyszom Olaf Robinson. Profesor Bodrin zlecił mu bardzo odpowiedzialną misję zaśmiał się krótko. — No i mój syn, przypadkiem przechodząc obok laboratoriów, usłyszał, że ktoś płacze. Odgadł nawet kto. Ucieszyliśmy się, bo ten ktoś uchodził za zaginionego.
— Ja płakałem — oświadczył niespodziewanie Ranghi, próbując ratować sytuację. Uznał widać, że profesor obejdzie się z nim łagodniej, jeśli nie dowie się, że to on wprawił chłopca w stan skrajnej rozpaczy.
— Bzdury! — zaperzył się August Skiba. — To mnie nagle zebrało się na płacz, bo ten puszkorób, używając swoich tresowanych konserw, zniszczył mi całą partię pigułek!
— Mnie zrobiło się żal ojca — rzekł'ponuro Irek, czując, że musi zabrać głos. — Pomyślałem, że mnie szuka i boi się o mnie…
— Więc płakaliście wszyscy trzej? — przerwał z pewnym zniecierpliwieniem Bodrin. — Powariowaliście już z kretesem czy co?!
— Płakał Irek. Przecież widziałem. A także słyszałem — przesądził sprawę Din. Zrobił to nie bez satysfakcji, co wyraźnie dało się odczuć w jego głosie. — Ryczał i szlochał tak, że trudno było zrozumieć, co mówi.
Wyobraźnia przyszłego zdobywcy ganimedzkich szczytów podsunęła mu w tym momencie wizerunek Dina z twarzą ozdobioną dwoma ogromnymi siniakami pod oczyma. Tę rozkoszną wizję rozproszył jednak cichy szum silników. Chwilę później szum ucichł. Tym wyraźniej zabrzmiały słowa Geo Dutoura:
Читать дальше