— To jest bardzo podobne do meteoru, który przeleciał nad bazą — słaby pomruk profesora Bodrina zdradzał, że wielki uczony nie bardzo wie, co myśleć o domniemanej błyskawicy.
— Ląduje! Ląduje! — krzyknął Geo Dutour. — Czemu nie strzelacie?!
Rzekoma kometa przestała krążyć jak jastrząb wypatrujący ofiary i, nurkując, runęła prosto w dół.
— Blokuję miotacze! — zawołał niespodziewanie Manners. — To jest ten sam obiekt, który pojawił się przy tej przeklętej planetoidzie!
Tajemniczy przybysz już nie świecił. Na tle ciemnego nieba przesuwała się teraz nieduża, smukła sylwetka, przypominająca trochę głębinową rybę o wielkiej głowie i zwężającym się symetrycznie tułowiu.
Obiekt minął rakiety i leciał prosto w stronę dwóch bliźniaczych laboratoriów. A nawet nie. Nie laboratoriów. On najwyraźniej celował w jedną ludzką postać czekającą nieruchomo w wąskim przejściu między białymi kopułkami. Nagle opadł na powierzchnię gruntu. Przejechał parę metrów jak lądujący samolot bez kół, po czym, zatrzymując.się, od razu przybrał pozycję pionową.
Wtedy ocknął się Angelus Ranghi. Wydał jakiś zduszony okrzyk i pędem pobiegł do swojej pracowni. Po chwili wrócił niosąc niewielkie czarne pudło.
— Nie strzelać!huknął. — Ja mam lepszy sposób!
Zobaczycie, co potrafią moje automaty!
Wyciągnął ręce, w których trzymał przyniesioną z laboratorium puszkę, w stronę zagadkowego przybysza i zamarł w oczekiwaniu. Równocześnie jedna z rakiet zapaliła potężny reflektor. Ostre światło oślepiło Irka. A kiedy przejrzał, powietrzny intruz w ułamku sekundy przestał być dla niego nie zidentyfikowanym obiektem, błyskawicą, kometą bądź meteorem.
— Hu, hu, hu! — zadudnił zwycięski śmiech szczęśnikakonstruktora. — Popatrzcie! Czy to nie lepsze niż miotacze?! Tak samo mogę porazić każdego człowieka i każdy twór posiadający system nerwowy, choćby sztuczny, jak w wypadku komputerów. l tak samo mogę każdego uszczęśliwić!!! Przybysz z nieba już nie stał pionowo. Zwalił się na skalisty grunt ganimedzkiej pustyni.
— Niech pan to weźmie! — wrzasnął z wściekłością Irek. — Natychmiast! Słyszy pan?! Proszę zabrać ten automat!
Z pewnością troszeczkę przesadził, krzycząc tak na bądź co bądź niemłodego dobroczyńcę ludzkości, ale doprawdy trudno mu się dziwić.
Parę kroków przed nim, porażony falami czy promieniami wysyłanymi przez automat strachu, leżał zacny… Truszek. Leżał i dygotał jak porcja owocowej galaretki podczas trzęsienia ziemi. Jego lampki wprawione w małą, okrągłą główkę migotały krótkimi, rozpaczliwymi błyskami.
Szczęśnicy stanowczo nie mieli dobrego dnia.
— To ja…ee…idę do siebie. Mam dużo pracy… — Angelus Ranghi wycofał się tyłem, przezornie ukrywając za plecami aparat, którym poraził Truszka. Jego chudy rywal w ogóle się nie odezwał, tylko zrobił w tył zwrot i zniknął w sąsiednim budyneczku.
Irek stał za granicą ochronnej strefy, tuż obok Truszka, który zdążył się już podnieść. Na wprost nich widniał regularny wianuszek ludzi w kosmicznych skafandrach. Przyszli wszyscy, nawet Manners, chociaż w zasadzie powinien był pozostać w sterowni statku, oraz jego kolega Sven Svensson, drugi pilot bazy, ten sam, który wkrótce po wylądowaniu pozbawionej anten rakiety oznajmił wszem i wobec, że mogli trafić w gorsze miejsce.
Truszek odpowiadał na pytania. A było tych pytań mnóstwo.
— Odebrałem wezwanie — mówił swoim spokojnym, metalicznym głosem — ale namiar prowadził w przestrzeń, poza orbitę skrajnego księżyca Jowisza. Więc poleciałem.
— Przecież masz opiekować się Irkiem, a nie odbywać podróże w kosmos — profesor Bodrin nie potrafił ukryć zdumienia zmieszanego z podziwem. — Wygląda na to, że mógłbyś się przespacerować do sąsiedniej galaktyki,
— Musiałbym dostać polecenie i program lotu — odrzekł skromnie Truszek.
— Może troszeczkę przedobrzyłem — bąknął od niechcenia doktor Skiba, rozglądając się po niebie, jakby z wyrzutem, że to niebo jest tak łatwo dostępne dla budowanych przez niego automatów. — Widzicie, po ostatnich doświadczeniach został mi akurat jeden unowocześniony silnik sondy dalekiego zwiadu. Wmontowałem go Truszkowi.
— Człowieku! — zawołał z zachwytem Manners. — To był genialny pomysł! Inaczej tkwilibyśmy przy tym przeklętym skalnym okruchu w grupie Trojańczyków!
— Genialny nie genialny — profesor Bodrin okazał nieco większy sceptycyzm. — Rozumiem, że silnik sondy może być pomocny w bardzo wysokich górach, nie rozumiem jednak, jakim cudem ten automat mógł ocalić ekipę zerodwa? Przecież musiał od razu i bezbłędnie ocenić sytuację?
— Bo to jest tak… — doktor Skiba nadal patrzył w dalekie gwiazdy — tego… on ma nie tylko silnik, lecz także dość czułe analizatory, które są koordynowane przez taki mały, malutki komputerek.
— Komputerek! — prychnął sarkastycznie Bodrin. Powiedz lepiej, że wyposażyłeś go w supermózg pochodzący z dalekiej przyszłości! Pewnie udało ci się już zrobić to, nad czym tak pilnie pracuje Bob Long, to znaczy zastosowaćw praktyce moją teorię ujemnej cięciwy czasu! Komputerek! Dobre sobie!
— Zadanie nie było zbyt trudne — sprostował Truszek. — Wezwanie pochodziło ze ściśle określonego miejsca. A u celu znajdowała się unieruchomiona rakieta. Analizatory natychmiast poinformowały mnie, że na jej pokładzie przebywają żywi ludzie. Ponieważ rakieta nie uległa poważniejszej awarii, musiałem przyjąć tezę, że jej silniki oraz łączność zostały obezwładnione przez kosmiczne ciało, do którego przywarł statek. Wobec tego nie mogłem zastosować zwykłego wariantu przewidzianego programem ratowniczym. Ja bowiem mam także napęd i łączność, gdybym się więc zatrzymał przy tej planetoidzie, podzieliłbym los rakiety. Należało więc działać tak szybko, abym po uratowaniu statku wydostał się samym rozpędem z zagrożonej strefy. Tak też postąpiłem. Tuż przed celem odwróciłem się. Na skutek tego odrzut mojego silnika oderwał rakietę od planetoidy. A szybkość manewru sprawiła, że statek mógł podążyć moim śladem. Powstał bowiem korytarz, wzbudzający fale grawitacyjne. Czas trwania tego korytarza obliczam na półtorej sekundy. To wystarczyło żywemu pilotowi dla ustawienia sterów. Uważam, że działałem logicznie — zakończył spokojnie.
— Ja też tak uważam — Manners pokręcił głową — ale potem prowadziłeś nas za sobą aż na Ganimeda. Skąd wiedziałeś, że nie mamy łączności i że bez ciebie nie trafilibyśmy z powrotem? Przecież silniki naszego statku już działały?
— Silniki działały, ale w czasie lotu nie odebrałem żadnego sygnału od podążającej za mną rakiety. Ponieważ analizatory w dalszym ciągu informowały mnie, że na pokładzie są żywi ludzie, więc ich milczenie mogło oznaczać tylko to, że są pozbawieni łączności. Wobec tego bez przewodnika nie zdołaliby powrócić na Ganimeda. Niestety, już na orbicie globu musiałem zmienić kierunek. Nowe wezwanie nadeszło z innego miejsca. Zresztą analizatory powiedziały mi, że statek i tak wyląduje bezpiecznie, ponieważ powierzchnia globu jest już blisko.
— Była blisko — potwierdził Manners. — A teraz zdradź nam wreszcie tajemnicę, co właściwie uwięziło nasz statek przy tej planetoidzie, tak że nie mogliśmy się od niej oderwać? Co pozbawiło nas napędu?
— Nie wiem — padła odpowiedź. — Mam luki w zapisie pamięciowym. W samym momencie uwolnienia statku moja łączność wewnętrzna także przestała funkcjonować. Wspomniałem już, że zdecydowałem się działać szybko, aby wykonać manewr jedynie rozpędem. Gdybym nie przewidział utraty własnej łączności i przerwy w działaniu własnego napędu, takie założenie byłoby przecież nonsensowne.
Читать дальше