Milczenie, które zapadło po tym ostatnim oświadczeniu Truszka, przerwał dopiero dobrą minutę później doktor Skiba.
— Chyba wiem, jak to się stało — rzekł z namysłem. Kiedy Irek wyrwał się automatowi ratowniczemu RXdwa, wezwałem na pomoc Truszka, który przebywał w naszym pokoju w „Pięciu Księżycach”. Wezwanie, które wysłałem za pośrednictwem jednego z aparatów ratowniczych Dutoura, musiało przejść przez dyspozytornię gwiaździńca. Ta dyspozytornia, a w każdym razie jej centrala łączności, była w tym czasie sprzężona z aparaturą bazy — zwrócił się do Bodrina. — Wysyłaliście sygnały i prowadziliście nasłuch w tym obszarze, z którego dobiegły ostatnie meldunki zaginionej ekipy zerodwa. Tak więc Truszek odebrał wprawdzie wezwanie, ale dyspozytornia wskazała mu fałszywy kierunek. Jej anteny były przecież wycelowane właśnie w stronę planetoidy, która zagarnęła statek Mannersa. A Truszek musiał polecieć tam, skąd, jak zrozumiał, przyszły sygnały. Widzieliśmy go… staliśmy wtedy z Geo na krawędzi szczeliny, do której wpadł Irek. Mignął nam tylko nad głowami, jak prawdziwa rakieta startująca ku gwiazdom. Zacząłem się domyślać, co zaszło. Sądziłem nawet, że Truszek zginie w przestrzeni, bo będzie do skutku szukał Irka. Po pewnym czasie wskazałem mu nowy cel, a mianowicie bazę. Na szczęście, zanim to zrobiłem, zastanawiałem się tak długo, że on przez ten czas uratował ekipę zerodwa. Inaczej zawróciłby wcześniej… A do bazy mógł polecieć, bo chociaż byłby to kurs odwrotny w porównaniu z pierwszym, jaki mu wskazano, ale przecież nadal podążałby śladem sygnałów. A że nie doprowadził statku Mannersa do samej bazy, to także moja wina. Din, który „przypadkiem” przechodził koło tych tutaj laboratoriów, doniósł, że Irek się znalazł. Wtedy wezwałem Truszka do siebie, więc porzucił was i przyleciał do mnie. Przedtem zdążył jeszcze pokazać się nad bazą.
Tak więc tajemnica dziwnych poczynań Truszka przestała być tajemnicą. Ale zagadek i tak pozostało aż nadto. Przede wszystkim — co to za jakaś planetoida, która jest pułapką dla ziemskich statków? Po drugie, rewelacje przywiezione z kosmosu przez ocaloną ekipę zerodwa. Czy Manners i Svensson naprawdę widzieli fragment innej rakiety? W każdym razie uznali swoje obserwacje za zbyt ważne, by poinformować o nich kogoś spoza ścisłego grona pracowników bazy. Do tego wszystkiego ów tajemniczy dysk w podziemiach i malowidła…
Irek mógłby jeszcze dorzucić swoje wrażenia wyniesione z odwiedzin w dwóch samotnych laboratoriach. Jak na jeden dzień wystarczy.
Przejęty tym, co usłyszał od ojca, i relacją Truszka poczuł nagle, że jego usta otwierają się szeroko… coraz szerzej. Zanim zdążył temu zapobiec, usłyszał swoje ziewnięcie. Głośne, długie i, co się zowie, serdeczne.
— Nie wiem, jak kto — rzekł przytomnie doktor Skiba ale ja idę spać. Jutro także jest dzień. Wy, oczywiście, wracacie do bazy, macie przecież pilne sprawy do załatwienia. Na szczęście są to sprawy tak tajemnicze, że obcy nie mogą wam pomóc. Mówię: na szczęście, bo dziwnie nie mam teraz ochoty do pracy.
Profesor Bodrin westchnął.
— Właśnie przyszło mi na myśl — powiedział — jak by to było dobrze, gdybyśmy i my, w bazie, mieli do dyspozycji takiego Truszka.
— Niestety, on jest zaprogramowany specjalnie dla Irka — odezwała się niespodziewanie Inia. — Przerobienie tak skomplikowanego automatu zajęłoby mnóstwo czasu. Musielibyście wziąć nas z sobą.
Przez twarz słynnego uczonego przebiegł nikły, niemal niedostrzegalny uśmieszek. Widać profesor docenił dyplomację dziewczyny, która tak bardzo chciała znaleźć się w bazie dalekiej łączności. Udał jednak, że nie zrozumiał, o co chodzi.
— W takim razie trudno — rzekł. — Nie będziemy pozbawiać Irka opieki, która, jak się zdaje, jest mu tu rzeczywiście potrzebna. Szkoda. No, do widzenia — odwrócił się i ruszył w stronę rakiety.
— Chwileczkę — zatrzymał go doktor Skiba. — Właściwie nie jestem aż tak strasznie śpiący. Ostatecznie mogę pójść z wami. A nuż zechcecie skonstruować coś, co byłoby zarazem rakietą, automatem ratowniczym i kometą, a co poza tym umiałoby chodzić po skałach, malować i śpiewać. Nie twierdzę, że potrafię zrobić coś takiego, ale spróbować nigdy nie zawadzi. Tylko przedtem zajmę się przez chwilę Truszkiem. Gruntowne przerobienie tak skomplikowanego aparatu uśmiechnął się znacząco do córki — rzeczywiście zajęłoby mi mnóstwo czasu. Ale ja wprowadzę jedynie drobną poprawkę do jego programu i Już będę do waszej dyspozycji.
Bodrin nie zastanawiał się długo.
— Dobrze. Leć z nami.
— Iniu, Irku, wracajcie do gwiaździńca i poczekajcie tam na mnie. Postaram się, żeby mnie jak najprędzej wyrzucili — twórca znakomitego Truszka zakończył udoskonalanie swego dzieła, to znaczy wprowadzanie jakichś poprawek do programu automatu, i zaśmiał się niewesoło. — l uważajcie na siebie.
— Din dotrzyma wam towarzystwa — rzekł Olaf Robinson. — Zna „Pięć Księżyców” i jego okolicę z poprzednich wakacji.
— O nie! — zaprotestował wymieniony. — Ja pojadę do bazy. Przecież miałem tam być z tobą.
— Sytuacja się zmieniła. Polecisz do gwiaździńca.
— Nie.
— Tak.
Din wracał w jednym pojeździe ratowniczym z Irkiem. Kabiny automatów Geo Dutoura były w zasadzie jednoosobowe, ale tą jedną osobą mogłaby być z powodzeniem na przykład Mamma trzymająca pod obiema pachami dorodne dynie. Mimo to Irek wparł się w kąt i usiłował przekształcić swoje ciało w dwuwymiarową wycinankę. Na szczęście przez całą drogę Din nie odezwał się ani jednym słowem. Może dlatego, ze tuż nad kabiną RXdwa sunął jak cień czujny Truszek.
Uniósłszy powieki Irek spojrzał od razu w szerokie okno. Przez ciemnozłociste zasłony przebijało jasnozłote światło dnia.
— Dzień dobry — usłyszał charakterystyczny głos. Spojrzał w miejsce, z którego ten głos dochodził, i zobaczył Truszka stojącego w kącie pokoju.
No, cóż, automaty nie potrzebują snu. Jednak chłopcu zrobiło się nagle żal wiernego opiekuna. Toteż powitał go szczególnie serdecznym uśmiechem, poczym od razu zeskoczył z leżanki. W tym momencie zasłony bezszelestnie zniknęły w ścianach, odkrywając widok na ogród otaczający kolorowy model Ziemi.
— Czy podać śniadanie do pokoju? — spytał ktoś nie wiadomo skąd. — Czy też…
W głośniku coś chrobotnęło. Po krótkiej pauzie odezwała się miejscowa opiekunka kwiatów. Flora Mammavita: '
— Irek?
— Tak, słucham — bąknął chłopiec nie bardzo wiedząc, w którą stronę patrzeć, aby nie okazać się niegrzecznym wobec mówiącej.
— Właśnie zobaczyłam, że wstałeś. Dzień dobry. Jak ci się spało?
— Dziękuję, świetnie.
— Przed chwilą rozmawiałam z Jackiem, to znaczy, z twoim ojcem. Ściska cię i prosi, żebyś był cierpliwy. Będą chyba zajęci trochę dłużej, niż początkowo myśleli. Ale poza tym w bazie wszystko w porządku. Inia także już wstała. Zaraz zejdzie na śniadanie. Potem popracujemy w ogrodzie. A ty? Chcesz zjeść u siebie? Czy przyjdziesz tu, do błękitnej sali?
Irek otrząsnął się z resztek snu. Wypadki wczorajszego dnia stanęły mu przed oczami z całą ostrością. Zaintrygowało go jednak, skąd Mamma wiedziała, że on już nie śpi.
— Przepraszam — bąknął, — Czy zawsze podglądacie gości? Może przez ekran albo jakiś zsyp na śmieci?
Mamma zamiast się rozgniewać wybuchnęła śmiechem.
— Oczywiście! — zawołała. — Ba! Wiemy nawet, co się komu śniło! Ty na przykład tratowałeś dziś w nocy niewinne kobiety zajęte pielęgnacją irysów. Poza tym biegałeś po górach i pod górami, gdzie mimochodem rozbijałeś kosmiczne dyski, chwytałeś zbrodniarzy, którzy zepsuli nam bal, malowałeś widoczki na ścianach i dokonywałeś jeszcze mnóstwa innych bohaterskich czynów!
Читать дальше