— RXjeden, RXtrzy, RXcztery, do lądowania! RXdwa, ty siadaj obok granicy pola ochronnego laboratoriów i przygotuj się do przyjęcia na pokład człowieka.
— Tu RXdwa — odezwał się w odpowiedzi pojedynczy, obojętny głos. — Niech człowiek się przygotuje.
— Nie! — krzyknął w pierwszym odruchu Irek, pamiętając, że ten sam głos raz już kazał się „człowiekowi” przygotować i że ów „człowiek” zaraz potem wylądował w jaskini. — To znaczy, na razie nie! — poprawił się prędko, spoglądając na elastyczne wysięgniki walcowatej konstrukcji zastygłe w zapraszającym geście. Oczywiście! Tym powietrznym potworem, wtedy, na skalnej półce, kiedy jużjuż miał dopaść zbiegów, nie był ani napastnik z gwiazd, ani żaden okrutny szponiasty potwór, tylko automat ratowniczy! Wykonywał zapewne polecenia Dutoura i koniecznie chciał zrobić, co do niego należało. Chciał, ale nie mógł. Okazało się, że „człowiek” zbyt dziarsko wywijał rękami i nogami… akurat nad szczeliną wiodącą w głąb Ganimeda.
— Irku, dlaczego nie chcesz wsiąść do RXdwa? — w słuchawkach odezwał się głos ojca, który jak to zapowiedział profesor Bodrin, przyleciał wraz z eskadrą gwiaździńca. — l czy to prawda, że płakałeś?
— Nikt nie płakał! — wysyczał napadnięty. — To była tylko zabawa!
— Czemu się złościsz? — spytała z kolei Inia. — Martwiliśmy się o ciebie, a ty tak nas witasz?
Profesor Bodrin uznał widać, że czas przejść do spraw najważniejszych, bo zawołał:
— Uwaga, statek ekipy zerodwa! Arturze, chcieliście coś nam powiedzieć?
— Tak, profesorze — odrzekł Manners. — Otóż tkwiąc tam, przy tej planetoidzie, widzieliśmy wprawdzie tylko skrawek jej powierzchni, ale zauważyliśmy fragment konstrukcji, która na pewno nie była dziełem natury. Wyglądało to jak rufowa część rakiety, całkiem podobnej do…
W słuchawkach Irka coś krótko stuknęło, po czym nastała głucha cisza.
Po dobrej chwili przerwał ją Din.
— Przeszli na pasmo zastrzeżone — stwierdził z goryczą. — Żebyśmy nie słyszeli, co mówią.
— Coś podobnego do rakiety? Gdzie to było?… — wyszeptała Inia.
— Widzisz, co narobiłeś, ty bezmózga skrzynio z drucikami?! — August Skiba wrócił do kluczowej dla siebie sprawy. — Bodrin już wie o wszystkim! Jedno, co potrafisz, to straszyć dzieci…
— Nie jestem dzieckiem — obraził się Irek.
— Więc to wy dwaj przyszliście na bal? — domyślił się w końcu Dutour. — Ale dlaczego uciekaliście? l skąd ten alarm?
— Synu, proszę cię, wejdź do kabiny RXdwa. Jest późna noc… Poza tym chciałbym, żebyś mi wreszcie wyjaśnił, skąd się właściwie wziąłeś po tej stronie gór?
— Sam jesteś bezmózga skrzynią, ty… ty… paciorkowcu!
— Oczywiście. Żadne dziecko nie potrafiłoby tak szlochać…
Głosy Irka, Geo Dutoura, doktora Skiby, szczęśników i Dina zabrzmiały równocześnie. Kiedy ucichły, znowu dał się słyszeć szept Ini:
— Czy oni rzeczywiście widzieli jakiś statek? Czemu Bodrin nie chce mi nic powiedzieć? Ja przecież naprawdę nikomu nie przeszkadzam…
Irek bezwiednie dotknął palcami kieszeni swojego skafandra, w której spoczywały cudowne pigułki. Znajdowały się tam nadal i z pewnością nie ucierpiały podczas przymusowej kąpieli, jakiej chłopiec został poddany w pracowni figlarnego grubasa. Skafander nie przepuszczał wilgoci.
Następnie dłoń Irka przesunęła się w miejsce, gdzie mogłoby spoczywać znajome, płaskie pudełeczko, gdyby, rzecz jasna, miał na sobie zwykły kombinezon lub bluzę. Ale kosmici, a przynajmniej ci z nich, którzy nosili obcisłe srebrzyste kostiumy, obywali się bez kieszeni.
Krystografy zostały w pięknym pokoju z widokiem na pielęgnowane przez Mammę kwiaty…
Chłopiec poczuł zamęt w głowie. Dlaczego akurat teraz, usłyszawszy pełen żalu szept Ini, pomyślał o pigułkach? l dlaczego te kuleczki sprowadzające strach, gniew, odwagę lub miły nastrój skojarzyły mu się z krystografami zabranymi na wakacje dzięki panu Seynie? Czyżby podświadomie zapragnął pomóc siostrze, podsuwając jej sprytnie jedną z tych pigułek, które przypadkiem znalazły się w jego posiadaniu, a które były dziełem ich stryjecznego dziadka, nieszczęśliwego szczęśnika, nazywanego przez swojego jedynego sąsiada szarlatanem?
Potrząsnął głową i rozejrzał się. Słuchawki milczały. Wszystkim przeszła jakoś ochota do mówienia. Obok niego stali dwaj mieszkańcy odludnych laboratoriów. Dalej widniała walcowata konstrukcja automatu ratowniczego. Za nią mroczna równina z dwoma, słabo teraz oświetlonymi cygarami statków, w których członkowie ekipy zerodwa konferują z profesorem Bodrinem na temat jakiegoś tajemniczego odkrycia w przestrzeni.
W górze niebo z zamglonymi gwiazdami. Te gwiazdy, choć tak blade, nie znikną za godzinę czy dwie, kiedy wzejdzie Słońce. Bo Słońce tutaj, w strefie Jowisza, jest pięć razy mniejsze niż na Ziemi, a świeci aż dwadzieścia siedem razy słabiej. To wie każde dziecko doby kolonizacji Układu Planetarnego. Gwiazdy będą lśnić nawet w samo południe. Gwiazdy… Ludzie myślą o nich już nie jak o niedostępnych dla nich światach, lecz jak o świateł kach orientacyjnych przy drodze, w którą wyruszą, jeśli nie jutro, to pojutrze. Przecież jego własny ojciec posyła już tam, gdzie one błyszczą, bezzałogowe rakiety dalekiego zwiadu, rakiety, które sam wymyślił, zbudował i które nieustannie doskonali. A jak długą i kto wie, czy me trudniejszą drogę mieszkańcy Ziemi zostawili za sobą? Całe, pełne dramatów wieki, dziesiątki wieków zawarte w podręcznikach historii? Irek znał dzieje życia tych nielicznych, którzy — kosztem ogromnych wyrzeczeń i jeszcze większego trudu — w każdej epoce torowali przyszłym pokoleniom drogę do gwiazd. Weźmy choćby ów nieszczęsny album, który tak nie w porę przywiózł dziadek Wiktor. Ale przecież to „torowanie drogi do gwiazd” należy rozumieć symbolicznie. Niech nikt nie myśli, że piętnastoletni mężczyzna nie wie, co to znaczy, że jakiś przedmiot czy jakieś zdanie ma sens symboliczny. Starożytni mówili „przez cierpienie do gwiazd”. W tym przysłowiu, które chętnie powtarzał przy różnych okazjach tenże dziadek Wiktor, także nie chodzi tylko o dalekie ciała niebieskie płonące wodorowym ogniem. Chodzi, krótko mówiąc, o szczęście…
Inia jest smutna, bo straciła Piotra. Piotr zginął na drodze do gwiazd. Czy on, Irek, będąc na miejscu swojej siostry, chciałby, aby odbierano mu jego smutek? Aby zapomniał o wszystkim i śmiał się wesoło po zażyciu różowej pigułki? Czy taki zabieg nie byłby czymś nieludzkim, uwłaczającym i Ini, i pamięci Piotra?… Tysięcy takich Piotrów?…
Chłopiec westchnął. Usłyszał w słuchawkach to swoje westchnienie i, przestraszony, rozejrzał się szybko dokoła. Odniósł wrażenie, że wszyscy mu się przyglądają.
Zaraz jednak uspokoił się. Przecież ani ojciec, ani Dutour, ani ten nieznośny Din nie mogą stamtąd, gdzie stoją, dostrzec wyrazu jego twarzy. A obaj szczęśnicy są zbyt zajęci własnymi sprawami.
Inna rzecz, że to milczenie trwa już za długo. Nie po winno się tak zostawiać Ini na pastwę smutnych myśli… Trzeba odciągnąć jej uwagę od tego, co działo się i dzieje jeszcze teraz w przestrzeni, między planetoidami i Jowiszem. A zresztą… on przecież ma o czym opowiadać!
Tato! — zaczął od wydarzenia, które wydało mu się najweselsze. — Wiesz, ja tutaj spadłem z góry i uderzyłem kaskiem o osłonę strefy chronionej! Ale pan Skiba zabrał mnie do siebie i dał mi taki środek, po którym nawet nie bolała mnie głowa!
Читать дальше