Raptem Irek zauważył na podłodze znanego już sobie metalowego gada. Tym razem nie miał on palców, tylko kończył się czymś podobnym do miniaturki pistoletu gazowego. Zniknął na parę sekund za podstawą pulpitu, po czym nagle wystrzelił w górę i, zanim siwy szczęśnik zdołał mu przeszkodzić, siknął szerokim strumyczkiem farby. Wszystkie pigułki, niezależnie od tego, z którego otworu pochodziły, przybrały piękną różową barwę i stały się nie do odróżnienia.
Wąż nie poprzestał na tym. Cofnął się wprawdzie, by uniknąć ciosów rozszalałego z gniewu człowieka, któremu zepsuł partię jego cudownych wyrobów, ale nie była to ucieczka. Jeszcze nie. Wąziutka trąba gada ukazała się nagle nad urządzeniem, z którego wypadały białe kuleczki, uderzyła w nie z siłą pocisku i zaczęła wykonywać okrężne ruchy, jakby ucierała kogelmogel.
— Hu, hu, hu! — zagrzmiało obok chłopca. — Niech teraz spróbuje dać komuś pigułkę na miły nastrój! A ten ktoś rzuci się na niego jak wściekły tygrys, bo będzie to akurat bombka na w ś c i e k ł o ś ć! Hu, hu, hu! Pomieszałem mu wszystkie kolory!
Wąż spełniwszy swą okrutną misję wycofał się błyskawicznie i zniknął.
Grubas promieniał.
— Teraz przez jakiś czas nie mogę pić wody — powiedział tak radośnie, jakby obwieszczał światu o odkryciu niezawodnego środka na porost włosów. — Ja mam automat w kształcie wąskiej elastycznej rurki, którą przeprowadziłem przez podziemne komory, bo główne szyby energetyczne i aprowizacyjne są wspólne dla obu pracowni. Za to on podłączył się do przewodów dostarczających mi wodę. No — szczęśnik sapnął z ulgą — należała mu się mała niespodzianka za to, co zrobił w „Pięciu Księżycach”! W porządku. A teraz na razie dość zabawy.
Irek był dokładnie tego samego zdania. Uznał mianowicie, że przedstawienia urządzane przez obu rywalizujących ze sobą sąsiadów po pewnym czasie zaczynają się powtarzać. Skwapliwie odszedł od swojego punktu obserwacyjnego i włożył wreszcie skafander.
— Czy pan nie mógłby się połączyć z gwiaździńcem albo przynajmniej z bazą i powiedzieć, że tutaj jestem? poprosił.
Twarz grubasa zmierzchła.
— Nie — rzucił krótko. — Chcesz, aby profesor Bodrin od razu dowiedział się, że cię straszyłem?
— Proszę pana — zawołał żałośnie chłopiec — ojciec na pewno mnie szuka już tak długo!
Wzrok szczęśnika złagodniał. Potężna pierś przyszłego dobroczyńcy ludzkości uniosła się jak fala na oceanie.
— Niestety — westchnął — tego naprawdę nie mogę zrobić. Moja praca wymaga absolutnego spokoju. Jest zbyt doniosła, bym miał ją opóźniać przez błahe, towarzyskie pogawędki. Dlatego zlikwidowałem anteny. Gdybym nawet chciał je ustawić z powrotem, potrwałoby to parę godzin. A ty dojdziesz do bazy w czterdzieści minut. Zresztą, kiedy tylko znajdziesz się na zewnątrz, będziesz mógł z nimi porozmawiać. Wystarczy ten nadajniczek, który masz w skafandrze. Tutaj ściany zatrzymują fale głosowe, ale na otwartej przestrzeni…
— Rzeczywiście! — wykrzyknął speszony chłopiec. Że też nie przyszło mi to do głowy! Oczywiście, że. to zrobię! Dziękuję. Nie rozumiem tylko, jak podsłuchał pan rozmowę, w której profesor Bodrin zapowiadał swój przyjazd. Bez anten?
— Odbiorników nie demontowałem — odrzekł nie zmieszany grubas. — Tylko zespoły nadawcze. Muszę przecież wiedzieć, czy ktoś nie knuje czegoś przeciwko mnie. Nie uwierzyłbyś, jak wiele ludzi mi zazdrości. Nie chcą, żeby inni byli szczęśliwi. Zawiść, nic, tylko zawiść…
— No, to ja już pójdę — Irek zrezygnował z dalszych pytań.
— Idź. Ja nazywam się Angelus Ranghi. Nie przedstawiłem się przedtem, więc robię to przynajmniej na pożegnanie — wyjaśnił uczony, którego osiągnięcia były przedmiotem powszechnej zazdrości. — Chciałbym, żebyś mnie mile wspominał. A jeśli przypadkiem spotkasz profesora Bodrina, to tego… może na razie nic mu o mnie nie mów. Ja sam niebawem się z nim skomunikuję, a twoja relacja mogłaby nie być całkiem precyzyjna i on pomyślałby sobie…
Chłopiec nigdy się nie dowiedział, co, zdaniem szczęśnika, pomyślałby sobie profesor Bodrin, gdyby jego opowieść o mieszkańcach laboratoriów okazała się mało precyzyjna, bo w tym samym momencie wnętrze jajowatego budyneczku zalało ostre, czerwone światło.
— O! Wymyślił jakieś nowe diabelstwo! — zakrzyknął grubas. — Już ja go uspokoję… — rzucił się ponownie w stronę pulpitu.
Nagle jednak zahamował.
— Ogłaszam alarm — zabrzmiał płynący nie wiadomo skąd spokojny głos. — Nie zidentyfikowany obiekt latający zbliża się do sektora laboratorium. Za obiektem podąża załogowy statek kosmiczny. Szybkość obiektu…
— Kask! Wkładaj kask! — usłyszał Irek.
Ale zachęta była zbyteczna. Chłopiec już mocował do kryzy skafandra przezroczystą osłonę głowy. Nie upłynęło piętnaście sekund, a i on, i gospodarz pracowni mieli na sobie kompletne próżniowe ubiory.
— Szybkość eskadry maleje — meldował komputer, który włączał się widać tylko w superwyjątkowych okolicznościach. — Statek podchodzi do lądowania. Nie zidentyfikowany obiekt kołuje nad nim..
Przez pancerne ściany kopuły przebił się przeciągły grzmot, od którego w laboratorium cichutko zabrzęczały wszystkie szczęśniackie automaty.
— Poczekaj tutaj! — wykrzyknął Ranghi. — Zobaczę, co się tam dzieje!
Otworzył drzwi śluzy, ale zanim zdążył je za sobą zamknąć, Irek stał już obok niego i, mrugając oczami, spoglądał na pustynię oraz ciemnorude niebo.
— Czy to ty; puszkorobie, narobiłeś bałaganu?! wrzasnął znany chłopcu głos.
Na tle otwartego wejścia do drugiej pracowni stała wysoka postać. Skafander zwisał na niej żałośnie jak żagiel przy bezwietrznej pogodzie.
— Właśnie, właśnie — odpowiedział ironicznie grubas. — Zafundowałem sobie nawet w tym celu rakietę.
Na tym rozmowa się urwała. Obaj specjaliściszczęśnicy byli zbyt zaabsorbowani tym, co działo się o jakieś dwieście metrów od ich laboratoriów, na ganimedzkiej pustyni.
Kosmiczny statek stał już pionowo, wsparty na przegubowych dźwigarach, które wysunęły się z obudowy jego rufy. Natomiast nad nim, zataczając małe kółka, latał niewielki przedmiot przypominający kometę ścigającą dla zabawy własny, płomienisty ogon.
Nagle ta wesoła kometa wzbiła się raptownie wysoko w niebo, wykonała ostatni, ostry skręt i w mgnieniu oka zniknęła, pozostawiając za sobą ślad, podobny do rozpalonej igły.
Z przybyłej tak niespodziewanie rakiety wychynęły prowadnice windy. Przed zamkniętym jeszcze włazem zatrzymała się ogrodzona balustradą platforemka. Chwilę później właz stanął otworem i wypuścił człowieka w próżniowym skafandrze. Nieznajomy pilot rozejrzał się po okolicy.
— Gdzie jesteśmy? — spytał.
— Jak to gdzie… — zaczął Ranghi, ale przerwał mu piskliwy głos jego sąsiada, rywala i wroga.
— Kiedy ktoś zjawia się nie proszony pod czyimś domem, to sam powinien się najpierw przedstawić! Chcę mieć spokój i nie życzę sobie, żeby mi ktoś bez uprzedzenia lądował pod moim nosem… W ogóle sobie nie życzę — poprawił się, w pośpiechu nie wymieniając już szczegółów. — Zrozumiano?!
— Nie zwracajcie na niego uwagi — rzekł szybko grubas stojący obok Irka. — Połknął nie tę pigułkę, którą chciał, i teraz cierpi na zaburzenia umysłowe. Jesteście na Ganimedzie…
— Ja na zaburzenia?!… Ja?… Ty… ty…
Читать дальше