Irkowi przebiegła przez głowę szalona myśl, że rozmawia z przebranym panem Seyną.
— Tak — mruknął.
Zastanawiał się chwilę, po czym dodał z żelazną logiką:
— Nie. Nie rozumiem. Od szczęścia? To co pan właściwie robi?
— Pracuję nad uszczęśliwianiem ludzi. Chłopiec zamrugał oczami.
— Jak to? — spytał z wahaniem. — Daje im pan pigułki?
— A właśnie! Właśnie pigułki! — ucieszył się osobliwy uczony. — Powiedz sam! Leciałeś za nami po górach i jaskiniach, potem wyrżnąłeś głową w osłonę strefy chronionej tego laboratorium i zemdlałeś. Powinieneś być teraz rozbity, obolały, oklapnięty jak rozdeptany kalosz! A tymczasem nic cię nie boli i czujesz się świetnie! Dlaczego?! No, dlaczego?!
Tym razem Irek myślał znacznie dłużej, zanim wreszcie powiedział:
— Rzeczywiście, czuję się dobrze, nawet bardzo dobrze… tylko nie wiem, czy to już znaczy, że jestem szczęśliwy…
Wypowiadając te słowa, posiadacz pojemniczka z wia domymi krystografami nie zastanawiał się nad tym, jaką radość sprawiłby swojemu nauczycielowi propedeutyki psychologii, gdyby ten był teraz tutaj i mógł słyszeć, co mówi jego uczeń. Jednak i na uczonymszczęśniku uwaga chłopca wywarła pewne wrażenie.
— Hm… tego… — bąknął, zbity z tropu. — Bo widzisz, ja dopiero pracuję nad moim wielkim wynalazkiem. Umiem już produkować pigułki, które sprawiają, że człowiek zapomina o doznanych przykrościach, oraz takie, że chce mu się tylko śmiać, śmiać i jeszcze raz śmiać! Albo! że jest odważny. Przy okazji, w trakcie doświadczeń, zrobiłem także środki powodujące strach albo gniew, albo tęsknotę… Zachowuję je na razie, bo zanim wszyscy wokół mnie będą dobrzy i mądrzy, te środki mogą mi się przydać do obrony. Ale teraz przygotowuję wielką syntezę. Neuropeptydy znano i stosowano od dawna, chociaż różnym zacofańcom to się nie podobało, moje środki jednak są zupełnie nowe i stanowią jedynie etap pośredni na drodze do uniwersalnej pigułki szczęścia! Każdemu da ona cudowne zdolności twórcze, ukształtuje osobowość człowieka, tak aby nie mógł on poddawać się złym nastrojom, zmieni motywację istnienia. Jasne?!
„Neuropeptydy, osobowość, motywacja istnienia” powtórzył w duchu Irek. Pewnie, że jasne!
— Teraz dałem ci pigułkę na dobry humor — wołał nie zrażony miną swojego nieproszonego gościa szczęśnik. — l jesteś w dobrym humorze, sam to przyznałeś. A przedtem dostałeś pigułkę na odwagę. Wrzuciłem ci ją do tego, co piłeś na balu. Chciałem dodać jeszcze jedną, ale ją upuściłem i wtedy ten pomylony puszkorób wszystko zepsuł.
Chłopiec w jednej chwili zapomniał o zawiłościach szczęściarstwa czy szczęśnictwa, czy jak wreszcie nazwać gałąź nauki, którą reprezentował osobnik w czarnym kostiumie.
— Na odwagę?! — wykrzyknął oburzony. — Mnie?
— A tak. Niczego nie zauważyłeś? Miałeś jeszcze dostać środek na miły nastrój, ale powtarzam…
— A po co?! Nie jestem tchórzem! Uszczęśliwiacz ludzkości znowu się stropił. Chwilę poruszał bezgłośnie wargami, po czym wyznał:
— Bo ja się pomyliłem. Te pigułki wcale nie były przeznaczone dla ciebie. Ale przyszliście na bal przebrani, a ja podszedłem do ciebie od tyłu i wydawało mi się… Ty przybyłeś na Ganimeda dzisiaj, prawda? — zmienił nagle temat.
— Tak.
— Z kim?
— Z ojcem i z siostrą, Inią. Mieliśmy lecieć na Ziemię, ale…
— Na Ziemię? — przerwał nerwowo chudzielec. — Jak to: na Ziemię? To nie jesteście z Ziemi?
— Nie… Mieszkamy w Coprates, na Marsie.
— Ale nazywasz się Bodrin? Tak jak twój ojciec? Oczywiście, że nazywasz się tak, jak twój ojciec! — ofuknął sam siebie. — On jest profesorem. Ale dlaczego w takim razie nie siedzi na Ziemi?
— Nie wszyscy profesorowie mieszkają na Ziemi — odrzekł z lekką urazą Irek. — A ja wcale nie nazywam się Bodrin, tylko Skiba.
— Co?!
Wielki, przynajmniej we własnym mniemaniu, uczony wydał taki wrzask, że chłopiec zerwał się na równe nogi. Odskoczył przezornie do tyłu i przyjrzał się z trwogą gospodarzowi zagraconego laboratorium.
Dotychczas, pół siedząc, pół leżąc na fotelu, widział tylko zarysy postaci starego szczęśnika. Ten ostatni usadowił się bowiem przed lampą, tak że rysy jego twarzy pozostawały w cieniu. Dopiero teraz, stojąc, Irek odkrył, że ów dziwny człowiek nie bez powodu wydał mu się znajomy.
— Dziadku! — Chłopiec odruchowo wyciągnął ręce. Dziadku! To przecież ja, Irek…
— Haaaaa! — zawył znowu zbieg z „Pięciu Księżyców” — Ja mam być dziadkiem? Ja?!!! Impertynencja! Nie jestem niczyim dziadkiem! Masz przed sobą młodego, szczęśliwego człowieka, którego niebawem opromieni sława dobroczyńcy ludzkości! Więc powiadasz, że nazywasz się Skiba? — dodał ciszej.
— Tak.
— A twój ojciec ma może na imię Jacek?
— Tak.
— Wobec tego wybaczam ci, że nazwałeś mnie dziadkiem — chudzielec odwrócił głowę. Jego srebrnobiałe włosy zalśniły w świetle. — Jestem rzeczywiście podobny do Wiktora, mojego… to znaczy, chciałem powiedzieć, twojego prawdziwego dziadka. Znałem go… kiedyś.
W tym momencie Irek przypomniał sobie wszystko, co słyszał o tym człowieku. Że spotkało go nieszczęście… i że zaszył się właśnie tu, na Ganimedzie. Ale dlaczego nie chce się przyznać, kim naprawdę jest? Może wstydzi się tego, co zrobił tam, na balu, i późniejszej ucieczki? A może myśli o swojej pierwszej ucieczce, tej, która miała miejsce wiele lat temu i o której ojciec specjalnie z takim naciskiem opowiadał Ini, chcąc ją przekonać, że nie powinno się bezgranicznie poddawać własnym smutkom?…
— A twój dziadek co teraz robi? — spytał cicho siwy szczęśnik.
— Mieszka na Ziemi — odrzekł chłopiec. — Wczoraj przyleciał na Marsa, bo były moje urodziny, i właśnie mówił o panu… to jest, przepraszam, o swoim bracie.
— Mówił?… Hm… no tak, ludzie mówią o różnych rzeczach, kiedy nie mają nic ważnego do roboty. Obchodziłeś urodziny? Które? Dziesiąte?
„l ten człowiek myśli o uszczęśliwianiu innych” — zawrzał w duchu Irek.
— Piętnaste — burknął z wyrzutem.
Jego rozgoryczenie nie zostało jednak zauważone. DziadeknieDziadek spoglądał wprawdzie na swojego młodego, choć nie aż tak młodego, jak mniemał, gościa, ale równocześnie wydawał się go nie widzieć. Niebieskoszare, wyblakłe oczy starego biochemika szukały czegoś w nieokreślonym punkcie przestrzeni, poza pancernymi ścianami maleńkiej stacji na obcym globie, kto wie, może nawet poza tym globem, w świecie gwiazd lub w blasku Słońca na Ziemi.
Siedział tak, nieobecny duchem, dłuższą chwilę, aż chłopiec, raczej zakłopotany niż zniecierpliwiony, chrząknął głośno i spytał:
— A właściwie czemu pan uciekał?
Szczęśnik milczał. Tkwił na zaimprowizowanym siedzeniu, z jedną nogą wysuniętą do przodu, przygarbiony, blady, jakby nagle zmożony nieludzkim zmęczeniem. Przypominał teraz rysunek jakiejś starożytnej postaci zamieszczony w historycznej książce… Irek nie mógł sobie tylko przypomnieć, ani co to była za książka, ani kogo ten rysunek przedstawiał.
— Uciekał?! Kto uciekał?! Czemu uciekał? — uczony ocknął się tak nagle, że jego wyrwany z zamyślenia gość znowu musiał gwałtownie zamachać rękami i cofnąć się dwa kroki do tyłu. Niestety tym razem było to o dwa kroki za dużo. Chłopiec uderzył o coś plecami. Usłyszał przeraźliwy zgrzyt, a później łoskot walącej się piramidy zbudowanej z blaszanych puszek. Odwrócił się błyskawicznie. Z otwartych drzwiczek szafy wysypywały się na podłogę różnobarwne pudełka.
Читать дальше