— Tato… — zabrzmiało wreszcie ponownie. Olaf Robinson westchnął.
— Jeszcze nigdy w życiu nie byłem ani przez chwilę sam na Ganimedzie! — głos Dina ociekał słodyczą. Chciałbym…
— Przecież wiesz, że tutaj nie wolno chodzić w pojedynkę.
— Ale ty chodzisz, l twoi koledzy z bazy także.
— Tylko do posterunków automatycznych, żeby zmienić taśmy z zapisami obserwacji. Poza tym prawie wszyscy mieszkamy tu od lat.
— Tato…
— Myślisz, że nie wiem, o co ci chodzi? Przyszło ci na myśl to samo, co mnie, i chcesz się przekonać, czy masz rację! Nie puszczę cię do tych laboratoriów!
— Olaf? — odezwały się nagle słuchawki głosem profesora Bodrina. — Gdzie jesteś?
— Widzę już bazę — odpowiedział ojciec Dina. — Za pół godziny będę na miejscu. Co z nimi?
— Niestety, nadal nie odpowiadają. Czy sprawdziłeś sprzężenie naszego nadajnika z „Pięcioma Księżycami”?
— Tak. Osobiście zablokowałem wszystkie zespoły nadawcze i odbiorcze. Ich praca jest idealnie zharmonizowana z centralką komunikacyjną w bazie. W ten sposób pozbawiliśmy wprawdzie gwiaździniec samodzielnej dalekiej łączności, ale przecież tam i tak nie ma turystów.
— Dobrze. Przyszło mi na myśl, że warto by zajrzeć do tych dwóch dziwaków pod górami. O ile wiem, mają dość dobry sprzęt i mogli zbudować jakieś urządzenie, które daje taki rezonans, że wytłumia nam łączność.
Olaf Robinson mimo woli zerknął na syna, po czym powiedział:
— Mogę tam pójść. Stąd, gdzie jestem, to tylko dziesięć minut drogi.
Bodrin nie odzywał się przez chwilę. Wreszcie rzekł, jakby ze smutkiem:
— Nie. Jeśli nic się nie zmieni, za godzinę będziemy startować. A gdybyśmy odebrali jakiś alarmujący sygnał, to nawet wcześniej. Tutaj jest nas tylko trzech, Karol, Bob i ja. W razie czego musi polecieć co najmniej dwóch ludzi, a z obsługą bazy nie poradzi sobie jeden. Nie — powtórzył — musisz jak najprędzej wracać. Trudno.
— Panie profesorze, ja tam pójdę — Din błyskawicznie wykorzystał okazję. — Wiem, gdzie to jest.
— Co? Kto? A, to ty, Din? No… nie wiem… — profesor Bodrin zawahał się. — Ile ty właściwie masz lat?
Chłopiec usłyszał dziwny dźwięk przypominający prychanie zadowolonego kota. Dopiero po chwili pojął, że to jego własny ojciec demonstruje w ten sposób swój dobry humor.
— Nie ma się z czego śmiać — burknął z niesmakiem. Ile mam lat? — podniósł głos. — A ile trzeba mieć lat, żeby stwierdzić, czy jakiś nadajnik pracuje, czy nie, i czy może zakłócać daleką łączność?
— Co do mnie, zostałem przekonany — odrzekł po krótkiej pauzie Bodrin. — Olaf, twój syn będzie wielkim człowiekiem. Już teraz potrafi być nieznośny w sposób szalenie sugestywny.
Wolałbym jednak, żeby wrócił ze mną — mruknął melancholijnie ojciec przyszłej sławy, któremu istotnie przeszła ochota do śmiechu.
— Proszę — zaperzył się Din — niech mi ktoś wytłumaczy, dlaczego nie mogę tam pójść, to nie pójdę. Ale przecież w tych laboratoriach pracują ludzie, prawda? Najwyżej mnie wyrzucą. A poza tym przez cały czas będę widział bazę. Kiedy tylko zechcecie, powiem wam, gdzie jestem i co robię.
— Oświadczyłem już, że zostałem przekonany — rzekł pojednawczym tonem profesor.
— Ja nie — zastrzegł się Olaf Robinson. — Ale widzę, że mój pogląd na tę sprawę nikogo tu nic nie obchodzi.
Irek minął krótki korytarzyk i wszedł do następnej podziemnej sali. Poprzednia, jeśli nie liczyć piargu przed boczną odnogą, miała podłoże gładkie jak stół. Tutaj pośrodku widniało łagodne wybrzuszenie przypominające starą piaszczystą wydmę.
Skręcił, żeby ominąć przeszkodę, i w ten sposób znalazł się blisko bocznej ściany. Światło padające z jego reflektora pomykało przed nim, załamując się na śliskiej powierzchni jak na lekko pofałdowanej płycie szkła. Nagle zmieniło barwę. A raczej barwy.
Chłopiec stanął. Stanął i tkwił tak dłuższą chwilę jak zahipnotyzowany.
Prawie całą ścianę jaskini pokrywały kolorowe rysunki. Przedstawiały one bryły geometryczne, prostopadłościany, graniastosłupy, sześciany, walce i wiele, wiele innych. Niby nic nie znaczące martwe linie. Ale linie te wcale nie były martwe. Obrazy przemawiały do widza z niezwykłą siłą. Ich delikatne kontury, niemal niedostrzegalne, sprawiały wrażenie, że skałę zaledwie draśnięto jakimś niezwykle twardym cieniuteńkim narzędziem. Te kontury jednak wypełniono tak soczystymi, żywymi barwami o najróżniejszych odcieniach, że cała ta zdumiewająca podziemna galeria czy — jak kto woli — mozaika wydawała się ruchoma, a nawet żywa.
Irek zgasił reflektor, zapalił go ponownie, jeszcze raz zgasił i zapalił, po czym powiedział:
— Przecież ter aż nie odniosłem żadnej kontuzji. Niby dlaczego miałbym mieć przywidzenia.
Powolutku zbliżył się do ściany i ostrożnie dotknął czubkiem palca najbliższej linii należącej do przestrzennego rysunku przedstawiającego stożek nasycony ciepłą purpurą. Namacał mikroskopijny rowek w skale i zaraz oderwał od niej dłoń. Przestraszył się, że rozmaże farbę. Farbę, którą położono tutaj pewnie przed wiekami. Przecież ani ziemscy badacze, ani pracownicy czy goście gwiaździńca nie zabawialiby się chyba ozdabianiem ga nimedzkich podziemi malowidłami. Ale ta farba naprawdę wyglądała tak, jakby jeszcze nie wyschła.
Mijały minuty. Chłopiec stał i patrzył. Wybiegając z sali balowej mógł się spodziewać wszystkiego. Morderczej pogoni wśród dzikich gór najeżonych zdradzieckimi pułapkami. Walki z tajemniczymi uciekinierami nad przepaścią, gdyby, naturalnie, udało mu się ich dogonić. W ostateczności nawet ataku fruwającej bestii uzbrojonej w szponiaste macki. Słowem — wszystkiego, tylko nie tego, że trafi na wystawę dzieł nieznanych artystów plastyków. W dodatku wystawę ukrytą tak, jakby jej twórcom zależało specjalnie na tym, aby nikt nigdy nie zobaczył żadnego z tych obrazów…
A jeśli ktoś nie mógł umieścić swoich rysunków gdzie indziej? Może autorzy tych dzieł przypadkiem, w wyniku jakiejś kosmicznej katastrofy, dostali się do tej jaskini, a potem nigdy jej już nie opuścili? Może ów złośliwy metaliczny dysk był pojazdem, którym odbyli swoją ostatnią podróż z dalekiej, obcej planety? Może…
„Dość tego — potrząsnął gwałtownie głową. — Może i może”. A tymczasem ten nibyrobot i jego towarzysz w czarnym stroju są coraz dalej. Oni pewnie nie raz obejrzeli sobie te obrazy, ale nikomu nic o nich nie powiedzieli. Inaczej jaskinia byłaby sławna. A przecież żaden prospekt reklamujący Ganimeda i „Pięć Księżyców” nic o niej nie wspomina. Tym bardziej trzeba jak najprędzej przyprowadzić tu ojca, profesora Bodrina, Dutoura… i innych. To się dopiero zdziwią!
Omiótł jeszcze raz barwną ścianę światłem reflektora, po czym odwrócił się i podjął przerwaną wędrówkę przez podziemia.
Wędrówka ta zakończyła się niespodziewanie prędko. Przemierzył zaledwie jedną salę, gdzie posadzka znowu była zupełnie równa, a ścian nikt nie ozdobił malowidłami, i już przez krótki korytarzyk, przypominający okno starej gotyckiej katedry, wyszedł na otwartą przestrzeń.
Zatrzymał się i mimo woli odetchnął z ulgą. Tu, z tej strony gór, otwór prowadzący do jaskini był znacznie szerszy niż wylot owej studni, do której trafił, uwolniwszy się z pazurów latającego porywacza. Dwa metry przed wejściem sterczała jednak pionowa, odłupana skalna płyta. Dla kogoś patrzącego z dołu otwór musiał pozostawać niewidoczny.
Читать дальше